Dlaczego Madonna zabrała 14 bębniarek z Republiki Zielonego Przylądka w trasę i czego ją nauczyły?

Billboard
21 maja 2020

Joe Lynch

Tłumaczenie: Krystian

W 2017 roku Madonna sądziła, że przeprowadza się do Portugalii, by być „mamuśką”, ale zamiast tego 61-letnia ikona odnalazła inspirację dla swojego kolejnego albumu – „Madame X” – dzięki przyjacielowi, którego nazywa „muzyczną wtyką” – Dino d’Santiago. Pewnego wieczora urodzony w Republice Zielonego Przylądka wokalista z Lizbony, która uczył Madonnę mówić i śpiewać po portugalsku i kreolsku, zaaranżował dla niej występ Batukadeiras Orquestra, grupy perkusistek specjalizujących się w batuce, rytmicznym stylu „zawołanie-odpowiedź”, powstałym w Republice Zielonego Przylądka w początkowym okresie handlu niewolnikami. „Nigdy nie widziałam ani nie słyszałam czegoś takiego. Dlatego nie mogłam tego wyrzucić z głowy” – mówi Madonna.

Zaprosiła kilku członków zespołu do występu na swojej płycie, a nawet część z nich zabrała do Stanów Zjednoczonych w swoją kameralną trasę koncertową „Madame X”, która rozpoczęła się we wrześniu ubiegłego roku w Nowym Jorku. (Ostatnie dwie daty zostały odwołane z powodu pandemii). „Myślałam o reakcji Guya Oseary’ego na koszt zabrania z nami 22 kobiet” – mówi Madonna. Skończyło się na tym, że wzięli 14. Ale jej cel został osiągnięty: „Chciałam, żeby widzowie mogli zapoznać się z ich historią.”

Jak odkryłaś Orquestra Batukadeiras?

Odkryłam je, gdy poznałam Dino d’Santiago, którego nazywam moją muzyczną wtyką. Zrozumiał on, że chcę poznać muzyków i zapoznać się z różnymi tradycjami i gatunkami muzycznymi, które oferuje Portugalia. Zadzwonił do mnie pewnego dnia i powiedział, że ma dla mnie coś bardzo wyjątkowego, ale nie mógł mi powiedzieć co.  Powiedział  tylko, gdzie i kiedy mam się pojawić. Wówczas przedstawił mi już kilku niesamowitych muzyków i zabrał mnie do kilku naprawdę fajnych miejsc, klubów itp. Poszłam więc do tego miejsca – trudno to opisać – to było coś jakby bar, który od jakiegoś czasu był już nieczynny. Otworzyli go specjalnie dla mnie. Na ścianie była abstrakcyjna sztuka i kilka poroży jeleni. Było pełno ludzi. Był tam DJ grający muzykę electro-African-house i dziewczyna śpiewająca w srebrnym garniturze lamé, a ja myślałam: „Oj to nie dlatego chciał, żebym tu przyszła”. Dino powiedział: „Nie, to nie to, co chcę, żebyś usłyszała. To dopiero nadchodzi.” Parę osób tańczyło aż w końcu muzyka ustała – tłumy się rozeszły, a po drugiej stronie pokoju była grupa kobiet siedzących w półkolu na krzesłach, dokładnie tak jak widziałeś na mojej scenie, ale było ich dużo więcej. Zaczęły grać na swoich bębnach, które trzymały na kolanach i zaczęły wybijać te rytmy, a potem zaczęły śpiewać i na zmianę wstawać i tańczyć. Coś mnie do nich przyciągało i podchodziliśmy do nich coraz bliżej. To jak grały i jak wstawały i na zmianę tańczyły razem i śpiewały solówki było szalone i naturalne. Zapytałam Dino, w jakim języku śpiewają. Śpiewały w kreolskim z Cabo Verde.

Nie to w ogóle nie wydawało się wyćwiczone, to było jak ich druga natura. Były jak rodzina, wspólnota kobiet. Zachwycałam się przedziałem wiekowym kobiet – od nastoletnich dziewcząt po kobiety, które wyglądały, jakby mogły być babkami. To było niesamowite, wciągające, muzyczne, rodzinne, matriarchalne doświadczenie. Muzyka była fascynująca i hipnotyzująca i to mnie urzekło. Po prostu siedzieliśmy tam, staliśmy tam z otwartymi ustami. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. Były radosne i entuzjastyczne. To było zauroczenie – z braku lepszego słowa.

Potem Dino powiedział, że ten gatunek muzyki nazywa się batuka i że to Batukadeiras Orquestra. Spotkałam kilka kobiet, nie wszystkie. Dino powiedział mi, że muszą się spieszyć, bo wszystkie przyjechały autobusami do tego miejsca z dala od miasta, tylko po to, aby zagrać dla mnie. Byłam bardzo poruszona, że podjęły taki wysiłek, a tym bardziej, że były tak niesamowite.

Wiesz, nigdy nie widziałam ani  nie słyszałam czegoś takiego. Więc oczywiście, nie mogłam tego wyrzucić z głowy. W miarę upływu czasu myślałam, że to będzie naprawdę wyjątkowe spróbować z nimi współpracować i napisać wspólnie piosenkę na moją płytę, ponieważ tak wiele z moich piosenek było pod wpływem i/lub z udziałem innych muzyków, których spotkałem w Portugalii. Tak więc, Dino ponownie podszedł do nich i zapytał, czy przyjdą do studia i spróbują poeksperymentować. To muzyczne doświadczenie, które jest rodzajem rozmowy i odpowiedzi, a one były na to gotowe. Bardzo niewiele z nich mówiło po angielsku, więc mieliśmy zarówno Dino, jak i inną kobietę, która przyszła jako przedstawicielka i tłumaczka.

Weszłyśmy do studia nagrań, te same kobiety i dziewczęta, w zasadzie do jedynego pomieszczenia, w którym mogłyśmy nagrywać… ledwo się zmieściłyśmy. Napisałam kilka słów i zachęciłam je, by powtarzały za mną. Zaczęły grać na swoich bębnach w rytmie trioli. Spośród wielu kobiet, które wykonują partie solowe, wybrałam Antonię i Bianinę – kobiety, które w końcu pojechały ze mną w trasę i których śpiew spodobał mi się najbardziej. Zadziwiło mnie to, że choć nie mówiłyśmy tym samym językiem, to powtarzały dokładnie nie tylko to, co powiedziałam, ale i melodię. Nagrywałyśmy kawałek i od nowa, nagranie i od nowa – tak to wyglądało, aż wreszcie się udało. Nie były przyzwyczajone do śpiewania do mikrofonów, więc był w tym jakiś komiczny aspekt. Zdałyśmy sobie sprawę, że musimy nagrywać osobno, bo ja śpiewam w metrum 4/4, a one grały na swoich txabetach w rytmie trioli. Tak czy inaczej, było to niesamowite doświadczenie, dzięki ich otwartości na moje sugestie i współpracę. Wniosły swój żywioł i swoją pasję. Wytłumaczyłam im przez Dino, o czym jest ta piosenka i pokochały ją, ponieważ ich cała filozofia polega na walce o swoje prawa i wzmacnianie pozycji kobiet. Były bardzo zadowolone z tego, co powiedziałam w języku angielskim.

Po godzinach wspólnej zabawy i wspólnego śpiewania nalegały, abyśmy wszyscy razem się pomodlili. Tą modlitwą była „Amor de Mãe”, czyli pieśń, która znalazła się na koncercie, zanim pojawiły się na scenie, gdy mogliście zobaczyć mapę. Nagraliśmy tę modlitwę na koniec, a one wszystkie pobłogosławiły mnie i życzyły mi wszystkiego dobrego. Było dużo przytulania i łez. Po prostu nie potrafię wyjaśnić, jak pozytywne było to spotkanie.

Zakochałam się w efekcie końcowym, a po skończeniu mojej płyty przygotowywałam „Madame X Tour” i zaczęłam myśleć: „O mój Boże, czy to nie byłoby cudowne, gdybym wprowadziła na scenę Batukadeiras?” Oczywiście, pomyślałam o reakcji Guya Oseary’ego na koszt zabrania 22 kobiet w z nami w trasę. Skończyło się na tym, że wzięliśmy 14. Następnie Dino zwrócił się do każdej z tych kobiet z pytaniem, czy są zainteresowane wyjazdem w trasę i zrobieniem ze mną koncertu. Zajęło to trochę czasu, ponieważ wiele z nich ma rodziny, pracę i szkołę, których nie mogły opuścić, ale przyjęliśmy kobiety, które były w stanie współpracować.

Jakie to uczucie dzielić z nimi scenę każdego wieczora?

To było ekstatyczne doświadczenie, ponieważ otaczały mnie tak potężne, żywiołowe kobiety. Mając je dookoła siebie, śpiewające razem ze wszystkimi muzykami, których spotkałam i z którymi pracowałam, naprawdę czułam, że są tam z właściwego powodu. Czułam, że są z nami, by dzielić się swoim przesłaniem miłości i jedności oraz kobiecej siły. Czułam, że są dumne, że mogą dzielić się ze światem tą tradycją, która trwa od setek lat. To było tak, jakbyśmy żywili się nawzajem swoją energią. Prawdę mówiąc żałuję, że nie mogłam mieć ich wszystkich, ponieważ to siła ich wszystkich była tak niesamowita. Od pierwszego dnia próby te kobiety, które były ze mną, zawsze były radosne, zawsze pozytywne, zawsze uśmiechnięte. Wspierały się nawzajem. Kiedy jedna z nich była chora, wszystkie skupiały się wokół niej. Nigdy nie widziałam, by muzycy tak bardzo się o siebie troszczyli i tak bardzo się wspierali. Miały tak wiele szacunku dla starszych kobiet w grupie. Gdyby jedna z nich była chora, wszystkie nalegałyby: „Nie, ona nie może dziś przyjść do pracy. Musi zostać w domu.” Gdybym spytała: „jesteście pewne?”, one powiedziałyby: „Tak, ona musi odpoczywać tydzień, musi zostać w domu”. Naprawdę zaimponowało mi, jak bardzo się kochały, wspierały i dbały o siebie nawzajem. To było wyjątkowe, bo trudno o to w naszym zachodnim świecie.

Wyraźnie wiąże się z nimi ból, jako geneza ich muzyki. Rozmawiałaś z nimi o tym?

Dino najpierw powiedział mi o historii ich muzyki. O tym, że wywodzi się ona z pewnego rodzaju buntu. Wszystko zostało im odebrane, kiedy były niewolnicami. Nie miały żadnej wolności, a to, na czym grały, pochodziło z czasów, gdy prały swoje ubrania w rzece: Zwijały je razem i zamieniały w rodzaj bębna, na którym mogły grać… W końcu ewoluował on bęben pokryty skórą, kawałek skóry, wypchany ubraniem – tkaniną – z małą końcówką na dole, którą mogły chwycić między nogami, kiedy siedziały. Kiedy były raem, wszystko co miały to muzyka. Władcy, władze i właściciele niewolników postrzegali tę muzykę jako formę buntu – ich zdaniem źle się  zachowywały się, nie były cicho, nie przestrzegały zasad, nie były uległe. Zabrali im więc txabety, co wywołało u nich reakcję: „Dobrze, zagramy na nogach. I tak będziemy śpiewać, nie możecie zabrać nam głosu.” Po prostu uwielbiam tę historię. To był ich duch, to była ich dusza, a ich muzyka jest dowodem na to, że ludzkiego ducha nie da się złamać. Dino opowiedział mi tak wiele o  historii Portugalii jako miejscu narodzin niewolnictwa. Kiedy rozpoczął się handel niewolnikami, statki udawały się na Wyspy Zielonego Przylądka, znajdujące się na północno-zachodnim wybrzeżu Afryki. To tam po raz pierwszy rozpoczął się handel niewolnikami.

Znajomość ich historii sprawiła, że zarówno ich muzyka, jak i te kobiety były tak ważne. Że podtrzymywały tę tradycję i że wbrew wszelkim przeciwnościom udało im się tworzyć muzykę, tańczyć, śpiewać i dawać radość i szczęście pomimo ucisku, którego doświadczały. Chciałam aby ludzie o tym wiedzieli. Chciałam, aby publiczność miała okazję zapoznać się z tą historią.

Czego się od nich nauczyłaś?

Trwałości i znaczenia wspólnoty – tego, by stać za sobą murem. Wiesz, to naprawdę zrobiło na mnie duże wrażenie. Nie jest to często spotykane. Oczywiście doświadczamy tego teraz, w tym czasie, kiedy ludzie spotykają się i pomagają sobie nawzajem, ale ważne jest, aby mieć tego ducha przez cały czas. Ta myśl pomagała mi przetrwać mój koncert, ponieważ cierpiałam, byłam obolała, naprawdę mnie wspierały i naprawdę były ze mną. Zawsze uśmiechnięte i wspierające, zawsze przy mnie. To była prawdziwa miłość siostrzana. Chciałam pokazać światu, że ci ludzie istnieją. Nie musimy żyć w naszych oddzielnych światach, walczyć ze sobą, walczyć o swoje miejsce… możemy rzeczywiście pracować razem jako zespół i być doceniani jako grupa bez podciętej ambicji.

Ogólnie rzecz biorąc, czy w muzyce afrykańskiej jest coś, czego brakuje w większości muzyki zachodniej?

Dla mnie jest to muzyka, która była przekazywana przez wieki. Pochodzi z duszy Ziemi – jest związana z naturą, jest związana ze społecznością. Jest w niej coś organicznego, ponieważ można stworzyć instrument z czegokolwiek. Jest w tym pewna uduchowienie. I paradoks, bo jest też smutek i cierpienie, ale to głównie radość i poczucie, że cały smutek i ból można pokonać. Ta muzyka wznosi ludzi. Dla mnie to jest właśnie istota muzyki afrykańskiej, której brakuje w wielu zachodnich utworach, które dziś słyszymy. To nie jest tylko rozrywka. Czujesz podróż, którą każdy ten człowiek przebył, czujesz przeszłość, czujesz historię ich przodków. Jest ona pełna wielowarstwowości i zawiłości.

Z jakiej innej afrykańskiej muzyki lub muzyków czerpiesz inspirację lub siłę?

Kocham muzykę morna, która pochodzi z Cabo Verde. To ta muzyka, którą stworzyła Cesária Évora. Jest dla mnie jak odgłos żałoby. To rodzaj smutnej, melancholijnej muzyki i znowu – hipnotyzującej i łamiącej serce. Ale także, jak piosenka „Sodade”, którą śpiewałam w moim show i która uczyniła Cesárię sławną, jest o utracie. Oznacza brak, tęsknotę za czymś. Tęsknotę za domem, tęsknotę za rodziną, z którą jesteś w rozłące, tęsknotę za ukochaną osobą, z którą już nie jesteś. Chodzi o stratę, ale nigdy z pozycji ofiary, bo nawet w piosence „Sodade” Cesária mówi: „Racja, tęsknię za domem i tęsknię za tobą, a jak do mnie napiszesz, to odpiszę, jeśli tęsknisz za mną, to ja za tobą też, ale jeśli nie, to w porządku.” Więc nie „o biedna, żałosna ja”. W tęsknocie jest siła, w utracie też. Rozumiesz, o co mi chodzi.

Jakie inne niezapomniane doznania muzyczne przeżyłaś w portugalskojęzycznej Afryce?

Jeden z muzyków, których kocham i którzy naprawdę mnie wzruszyli, a mimo to nie byli na moim koncercie. Jest kimś, kogo mam ochotę słuchać za każdym razem, kiedy tam jadę, albo zaprosić go do siebie, bo zostaliśmy przyjaciółmi. Nazywa się Kimi Djabate i jest z Gwinei Bissau. Śpiewał też na jednej z moich piosenek na płycie, „Ciao Bella”, która znalazła się tylko na rozszerzonym wydaniu mojej płyty. Ma niesamowity głos i gra na gitarze, a także gra na instrumencie zwanym Balafon. Wygląda jak ksylofon, ale jest to jego starożytna wersja. Kiedy grasz młoteczkiem na tych kawałkach stali, wydają one różne odgłosy i dźwięki. Kiedy dorastał, jego ojciec i ludzie we wsi byli przeciwko graniu przez niego muzyki, ponieważ postrzegali to, co robił, jako złe lub negatywne, a może związane z czarną magią czy czymś podobnym. Wytrwał i ostatecznie został doceniony za swoje muzyczne talenty i w końcu przeniósł się do Lizbony. Wydaje teraz nagrania. Ma konto na Instagramie – @kimidjabate. Ma ogromny talent i naprawdę mnie porusza. I Cesária. Dino d’Santiago – zie mogę o nim nie wspomnieć, bo wiesz, robi to wszystko. Gra, tworzy mornę, funanę, może nawet grać sambę. Potrafi zrobić wszystko, jest niezwykle wszechstronnym i utalentowanym muzykiem.

Co cię w nim tak porusza?

Jego muzykalność, mnogość jego talentów, pasja do tego, co robi, to, jak był podekscytowany, mogąc przedstawić mi Batukadeiras. Był tak dumny, że mogłam dzielić się ich muzyką ze światem. Jest człowiekiem pełnym miłości i tak bardzo wszechstronnym. Zabrał mnie też do wielu klubów fado. Zapoznał mnie z wieloma niesamowitymi śpiewakami fado. Po prostu połączył mnie ze wszystkimi muzycznie, przedstawił mi Miroca Paris, Carlosa Mil-Homensa, Jessicę Pinę i Celeste Rodrigues – której prawnuk Gaspar pojechał ze mną w trasę. Tak więc Dino jest odpowiedzialny za tak wiele – również nauczył mnie mówić  i śpiewać po portugalsku ii kreolsku, zapoznał mnie z tak wieloma różnymi gatunkami i stylami muzyki, zaprowadził do każdego klubu, do którego miałam okazję pójść, zabrał na kameralne sesje i po prostu połączył z tym podziemnym światem muzyki, którego ludzie nie są świadomi. Ja z kolei starałam się upchnąć to w moim show i pokazać to światu. Tak więc on naprawdę był moim przewodnikiem, moją – jak to mawiam – wtyką. Zrobił to z tak wielką miłością i to zupełnie i całkowicie z wielkoduszności. Zwykle to jakiś menadżer dzwoni do ciebie, mówiąc: „Dobra, więc za ile, tyle weźmie, i tyle godzin będzie pracował”.

Jak płynna jest muzyka między Portugalią, Brazylią i portugalskojęzyczną Afryką?

Niezwykle płynna. To znaczy jest taka sama. Poznałam też niesamowitego brazylijskiego pianistę João Venturę, który grał dla mnie na Met Gali, kiedy śpiewałam „Dark Ballet”. Jest pianistą-wirtuozem, który potrafi grać wszystko, od klasyki do popu i samby. Mógłbyś pójść do małego klubu o nazwie Tejo Bar, wejść do środka i posłuchać któregoś z tych stylów muzycznych, tych wszystkich muzyków grających je i poczułbyś się tak, jakbyś przeniósł się do tych krajów.

Czego nauczyłaś się muzycznie będąc zanurzona w portugalskojęzycznym świecie?

Cóż, nauczyłam się śpiewać po kreolsku i portugalsku. Na potrzeby „Sodade” w moim koncertowym repertuarze nauczyłam się grać na gitarze 12-strunowej i śpiewać fado. Dostrzegłam też i zrozumiałam, jak bardzo jestem ograniczona i jak wiele muszę zrobić jako muzyczka i piosenkarka.

Czy była jakaś życiowa mądrość, której czerpałaś od napotkanych muzyków?

Nigdy nie zapominaj, skąd pochodzisz, oraz o uczciwości i cnotliwości tych, którzy dzielą się tym, czego się nauczyli. Zostało im to przekazane przez ich przodków, rodziny, znajomych muzyków, z którymi pracują. Są tak otwarci i hojni, że nie umiem wyrazić. Jestem przyzwyczajona do tego, że w Ameryce wszyscy myślą: „Jestem najlepszy”. Jestem najlepszy. Jestem na szczycie. Jestem numerem jeden. Mam najwięcej widzów. Mam najwięcej nagród. Jestem królem, jestem tym, jestem tamtym. Wszyscy interesują się tytułami, odznaczeniami… W Portugalii tego nie ma. Jedyne, co chcą tam robić, to dzielić się z innymi swoją miłością do muzyki i tego, co wiedzą, a jest to naprawdę rzadkie i niezwykle cenne, zwłaszcza teraz.

Premier Republiki Zielonego Przylądka uczestniczył we wrześniu w koncercie „Madame X” w Nowym Jorku. O czym rozmawialiście, kiedy się poznaliście?

Tak naprawdę najważniejszą rzeczą było to, jak bardzo był dumny. Dumny z tego, że reprezentuje swój kraj. Jak mówił, że płacze z radości. Mówił prawdę –od początku do końca koncertu była stojąco w swojej loży. Był taki dumny z Batukadeiras. Dumny, że wszyscy ci muzycy, których spotkałam w Lizbonie, podróżowali dookoła świata, dzieląc się tym, co oczywiście zna, rozumie i docenia, ale nigdy, za żadne skarby świata nie wyobrażał sobie, że Ameryka – ludzie  w Nowym Jorku, Los Angeles, Chicago – będą tego doświadczać. Myślę, że duma i wdzięczność były głównie tym, co od niego otrzymałam.

Jaką reakcję na płytę i trasę koncertową otrzymałaś od innych osób z portugalskojęzycznej części Afryki, po tym jak zwróciłaś uwagę na ich muzykę w tak wielkim stylu?

Myślę, że generalnie wszyscy Portugalczycy i muzyka, którą prezentowałam w moim show i na mojej płycie byli niezwykle wdzięczni i zaskoczeni, że dzieliłam się z całym światem fado i morną, czy batuką i funaną. Nie spodziewali się tego. I ja też nie, bo oczywiście kiedy się tam przeprowadziłam, nie spodziewałam się, że zdobędę te muzyczne doświadczenia. Myślałam, że będę tam tylko oglądać mecze piłki nożnej i być mamuśką.