Madonna odkrywa więcej niż kiedykolwiek!

The Observer Music Monthly

listopad 2005
Simon Garfield
Tłumaczenie: RottenVirgin

Dzięki przebojowi „Hung Up”  i nowemu albumowi, który zapowiada się na kolejny triumf na listach przebojów, Madonna odebrała koronę niekwestionowanej Królowej popu. Simon Garfield rozmawia z Madonną o wierze, rodzinie i jej ciągłych metamorfozach. Gwiazda wyjaśnia też, dlaczego w wieku 47 lat powróciła do swoich dyskotekowych korzeni.

„Przyniosłeś trzy?” – pyta Madonna, gdy wyciągam dyktafon.

Nie, dlaczego?

„Na wypadek gdyby któryś nie działał”.

Wszędzie tu jest sprzęt do nagrywania. Madonna siedzi na stołku w maleńkim domowym studiu swojego producenta w West Kilburn w Londynie. Między jej stopami plączą się kable, w zasięgu ręki stoją mikrofony, klawisze i keyboardy, które usłyszymy na jej nowej płycie. W zasięgu ręki jest też Stuart Price, brytyjski producent, który kilka lat temu przerobił poddasze na studio, przeznaczając na ten cel pieniądze ze swojego kontraktu. Jak mówi, ściany są tak cienkie, że na płycie Madonny możemy przypadkowo usłyszeć płacz sąsiada.

28-letni Price jest o 19 lat młodszy od Madonny. Rozpoczęli współpracę 4 lata temu, gdy Madonna poszukiwała klawiszowca na trasę koncertową i gdy usłyszała remiksy stworzone przez Price’a pod nazwiskiem Jacques Lu Cont i w ramach projektu Les Rythmes Digitales. Price został dyrektorem muzycznym jej trasy, odpowiedzialnym za nową aranżację utworów granych na żywo. Napisali też razem piosenkę „X-Static Process”, która ukazała się na jej ostatniej płycie. „Pisanie piosenki to niezwykle intymna czynność” – mówi Madonna. „Zwłaszcza, gdy piszesz tekst, a potem śpiewasz go przed kimś po raz pierwszy. To naprawdę krępująca sytuacja. Dla mnie śpiew to niemal płacz, musisz kogoś naprawdę dobrze znać, by móc przy nim płakać”. Madonna spogląda na swojego współpracownika. „Dotąd nie myślałam, że znam Cię wystarczająco dobrze. Jeśli mam być szczera, nie byłam w stu procentach pewna Twoich umiejętności jako autora piosenek”.

Stuart Price: I miałaś rację.

Madonna: Podobała mi się ta przestrzeń, ale myślałam, że nie jesteś gotowy. Od czasu, gdy współpracowaliśmy nad moją ostatnią płytą, bardzo dojrzałeś, ale miałam w planach napisać z Tobą tylko kilka piosenek. Większość utworów na tę płytę miałam nagrać z Mirwaisem (Ahmadzaiem, producentem dwóch ostatnich płyt Madonny – „Music”i „American Life”), ale ostatecznie poszliśmy w innym kierunku, bo pierwsza piosenka wypadła świetnie.

Stuart Price: To była „Hung Up”.

Madonna: Dzięki tej piosence podjęłam decyzję, w którym kierunku chcę podążyć. Zanim ją nagraliśmy, miałam już całą ścieżkę dźwiękową do musicalu „Hello Suckers”, który nie wypalił, bo stwierdziłam, że nie chcę go kręcić. Potem postanowiłam napisać musical z Lucem Bessonem, który napisał scenariusz. Zaczęłam wiec pracować nad kolejnymi piosenkami, po czym przeczytałam scenariusz i stwierdziłam, że jest do dupy i że daję sobie z tym spokój. Po tym wszystkim byłam wyczerpana. Skończyliśmy trasę, a ludzie z wytwórni mówią mi, że muszę nagrać kolejną płytę. Ja na to, że nie mam pomysłów, że jestem wypompowana. Przyjechałam więc tutaj, żeby trochę poeksperymentować i ponieważ ten kawałek tak świetnie wypadł, stwierdziłam, że będę teraz nagrywać muzykę do tańca.

Madonna ma na sobie czarny garnitur w prążki i czarne skórzane buty z czubkami. Ma proste włosy z przedziałkiem, ale jutro, na potrzeby nowego teledysku do piosenki „Hung Up”, zmieni fryzurę na loki a la Farrah Fawcett. Po wywiadzie pytano mnie, czy ją polubiłem i muszę powiedzieć, że tak. Była roześmiana i w dobrym nastroju. Od czasu do czasu wykonywała ćwiczenia rozciągające rąk, które, jak mówi, mają jej pomóc wrócić do formy po niedawnym wypadku.

Madonna: W tym samym czasie, gdy nagrywałam płytę, pracowałam też nad montażem filmu dokumentalnego. Właśnie ukończyliśmy nad nim pracę. To było naprawdę bolesne. Film nosi tytuł „I’m Going to Tell You a Secret” i nie jest typowym filmem dokumentalnym. Przypomina film kinowy, dziennik. Co tydzień latałam do Sztokholmu pracować nad montażem, po czym wracałam tutaj. Praca nad filmem była bardzo trudna, ciężko skrócić 350 godzin materiału do dwóch. Byłam tym wykończona.

Stuart Price: Tak więc praca nad płytą okazała się wytchnieniem.

Madonna: Była antidotum na stres, jaki towarzyszył pracy nad tym filmem. Pracując nad płytą, uznałam, że chcę tańczyć, poczuć się wolna, radosna, szczęśliwa, spokojna, więc przyjadę do tego pokoiku pełnego kabli i nagram coś takiego.

Simon Garfield: Nowa płyta brzmi nowocześnie, ale przebrzmiewają w niej echa Twoich początków w nowojorskich klubach, doświadczeń z tamtejszych parkietów… Ile miałaś wtedy lat?

Madonna: Boże, z 20, 21. Tak, początkowo chciałam nagrywać muzykę. W Nowym Jorku chodziłam do klubu Danceteria i przynosiłam DJ-owi moje taśmy demo. Tak więc moja przygoda z muzyką zaczęła się od tego, że DJ wziął ode mnie taśmę z kawałkiem „Everybody” i uznał, że jest na tyle dobry, że puścił ją ludziom do tańca. Kiedy przeprowadziłam się do Nowego Jorku, chciałam być tancerką. Tańczyłam zawodowo przez ładnych kilka lat, ledwo wiązałam koniec z końcem. Nigdy nie zanurzyłam się w nocnym życiu Nowego Jorku, znałam samych tancerzy, chodziliśmy wcześnie spać i wcześnie wstawaliśmy. Chodziliśmy na darmowe koncerty do Lincoln Center i darmowe przedstawienia szekspirowskie w parku. Potem poznałam pewnego gościa, który zabrał mnie do nocnego klubu, i pomyślałam sobie: „Wow!”. Klub nazywał się Pete’s Place. W jednej sali John Lurie ze swoim zespołem Lounge Lizards i goście, którzy wyglądali jak gwiazdy filmowe z lat 40. Dziewczyny wyglądały jak gwiazdy filmowe z lat 50., z perfekcyjnie nałożonym eye-linerem, a ja miałam na sobie swój kostium do tańca i wzięłam ze sobą książkę, na wypadek gdyby mi się nudziło. To była książka Scotta Fitzeralda. Pomyślałam, że nigdy nic nie wiadomo. To był mój pierwszy kontakt z muzyką taneczną. Pomyślałam sobie: „O Boże, to są jeszcze inne miejsca tego typu?”. Nie wiedziałam, że do klubu można po prostu wejść i tańczyć samemu. Myślałam, że ktoś musi cię do tańca poprosić.

Simon Garfield: Jaka byłaś wtedy niewinna…

Stuart Price: Trudno w to uwierzyć.

Madonna: Można było tańczyć przez sześć godzin z rzędu i nikt cię nie zaczepiał, ani nie trzeba było pić. Czułam się wyzwolona, szczęśliwsza. Miałam poczucie wolności i niezależności. Byłam przyzwyczajona do tańca, ale tylko, gdy ktoś mówił mi, co mam robić. Kiedy więc szłam do klubu, wszędzie było mnie pełno, łączyłam różne style. Taniec uliczny, taniec współczesny, odrobina jazzu i baletu, byłam Twylą Tharp, Alvinem Aileyem, Michaelem Jacksonem. Nic mnie nie obchodziło, byłam wolna. Tak naprawdę moje życie nie było wtedy ani trochę zabawne ani wspaniałe, więc potrzebowałam nieco rozrywki. I wierzcie mi, wokół mnie byli ludzie o wiele bardziej cool niż ja. Nosili się na czarno, nie tańczyli wiele. Przeze mnie chyba czuli się jak opóźnieni w rozwoju.

Nowa płyta nosi tytuł „Confessions on a Dance Floor”. Utwory zostały połączone w jedną całość. Zamierzenie było następujące: nagrać płytę przypominającą ścieżkę dźwiękową musicalu, ścieżkę dźwiękową nocy spędzonej w klubie, płytę, przez którą będą przewijać się konkretne motywy. Motywem przewijającym się w kampanii reklamowej oraz na okładce samego albumu jest dyskotekowa kula w stylu lat 70. oraz sama gwiazda wystylizowana na zakochaną w gimnastyce Jane Fondę. Madonna śpiewa o rzeczach zwyczajnych, czyli o tych, które nieuchronnie składają się na bycie Madonną: poszukiwaniu głębi i prawdy za fasadą sławy, poszukiwania światła w ciemności. Nie ma tu wielu tytułowych wyznań, ale jest sporo pewności siebie. Płyta ta jest najbliższa albumowi konceptualnemu spośród wszystkich płyt, jakie nagrała Madonna. Główną koncepcją jest w tym przypadku prostota.

Madonna: Próbowałam nagrywać z Mirwaisem, ale nie szło nam. Ostatecznie zawsze wracałam do studia Stuarta.

Stuart Price: Szalupa ratunkowa.

Madonna : Tak. Poznajesz kogoś, choć już od jakiegoś czasu spotykasz się z kimś innym, mówicie sobie cześć, spędzacie razem fantastyczną randkę, po czym wracasz do osoby, z którą spotykałeś się wcześniej i myślisz już tylko o tej nowo poznanej osobie. Nie mogłam przestać myśleć o tym, jak dobrze się bawiłam, pracując ze Stuartem. W ciągu minuty zdecydowałam, z którym chłopcem chcę się spotykać. Poznałeś może Mirwaisa? Przychodzi na myśl Jean-Paul Sartre. Mirwais to typ mózgowca, intelektualisty. To analityczny typ, egzystencjalista, filozof. Na coś takiego trzeba mieć nastrój. Tym razem nie chciałam niczego przesadnie analizować. Nie chciałam być skomplikowana.

Simon Garfield: Czułaś, że tak właśnie było, gdy nagrywałaś „American Life”?

Madonna: Tak. Nie było tak, gdy nagrywaliśmy „Music” i po raz pierwszy pracowaliśmy razem, ale kiedy pracowaliśmy nad „American Life”, daliśmy się wciągnąć w pewnego rodzaju…

Stuart Price: Wir.

Madonna: Daliśmy się wciągnąć w wir francuskiego egzystencjalizmu. Oboje uznaliśmy, że jesteśmy przeciwko wojnie, oboje paliliśmy papierosy Gauloises, nosiliśmy berety i byliśmy przeciwko wszystkiemu. Kiedy nagrywałam poprzednią płytę, byłam w bardzo refleksyjnym nastroju, czułam złość, rozczarowanie polityką George’a Busha, miałam chęć na polityczne deklaracje.

Simon Garfield: Teraz jesteś szczęśliwsza?

Madonna: Przede wszystkim już to zrobiłam. Nie mam już potrzeby wypowiadać się na temat wojny w Iraku. Zarówno na koncertach, jak i w moim filmie znalazło się wiele nawiązań do polityki. Nie chcę się powtarzać, więc zajęłam się czymś innym. Poczułam: „Boże, naprawdę mam ochotę potańczyć!”. Ta potrzeba była zbyt silna. To nie tylko reakcja na to, czym zajmowałam się zawodowo, ale i na to, co się działo na świecie. Potrzebowałam wytchnienia.

Simon Garfield: Pieprzyć sztukę, tańczmy?

Madonna: Co?

Simon Garfield: Taki napis drukowano na koszulkach w latach 70.

Madonna: Ja stwierdziłam: pieprzyć WSZYSTKO, tańczmy.

Simon Garfield: Na tej płycie jest sporo nawiązań do Twoich starszych płyt.

Madonna: Naprawdę? Powiedz nam proszę, do których. Kiedy pracowaliśmy nad tą płytą, słuchaliśmy wielu cudzych płyt: oczywiście Abby i Giorgio Morodera, dlatego moja płyta jest raczej hołdem złożonym innym artystom, a nie mnie samej. Jeśli są na tej płycie jakieś nawiązania do wcześniejszych płyt, wpletliśmy je tam nieświadomie. To część całej tej struktury cząsteczkowej, pewne elementy od czasu do czasu się pojawiają, co, mam nadzieję, nie jest jednak ani wtórne, ani nudne. Tę płytę mogłam nagrać tylko tu. To, gdzie nagrywasz płytę, jest bardzo ważne. Takie miejsce nie może być zbyt przyjemne, zbyt drogie, nie może mieć okien z widokiem na ocean czy pole. Wolałabym nagrywać w celi więziennej, mając do dyspozycji jedynie Pro Tools. W tym czasie nie chcę wiedzieć, co się dzieje na świecie. Chcę, by to wyglądało dokładnie tak jak wtedy, gdy napisałam swoją pierwszą piosenkę. Pisałam ją na niewielkiej przestrzeni, niczego nie udziwniając. Chcę, by była w tym prostota. Nie mogę sobie poradzić z presją związaną z tym, ile kosztuje studio. Myślę wtedy: „Boże, muszę nagrać 12 hitów, żeby jakoś uzasadnić to, że tyle zapłaciłam za studio”.

Simon Garfield: Gdyby powiedział mi to ktoś inny, tobym uwierzył.

Madonna: Cóż mogę powiedzieć? Tak myślę. Najbardziej lubiłam leżeć na kanapie z notesem, zapisywać pomysły, a potem przyczłapać do studia, nagrać wokale. Wszystkie wokale, jakie tu nagraliśmy, próbowaliśmy nagrać także w innym miejscu i nie wychodziło. Spotykałam się z pozostałymi osobami, które współtworzyły tę płytę w wielkim, pozbawionym klimatu studiu w Primrose Hill. Zupełnie nie czułam nastroju, który był nieodzowny, więc grzecznie im podziękowałam i wszystko, co tam nagraliśmy wzięłam ze sobą tutaj, do studia. Mówiłam: „Stuart, musisz mi z tym pomóc!”. Wszystkie piosenki na płycie są w mniejszym lub większym stopniu autobiograficzne. W „How High” oczywiście zadaję pytanie, jak ważna jest sława i ile ona znaczy. I co tak naprawdę znaczy.

Simon Garfield: Musiałaś sobie zadawać takie pytania przez ostatnich 20 lat. Doszłaś do jakichś wniosków?

Madonna: Jasne, chociaż mój punkt widzenia i filozofia życiowa wciąż się zmieniają. W miarę jak lata mijają, ewoluujesz. Myślisz sobie: „Boże, najważniejsza rzecz na świecie to to, że moją piosenkę grają w radiu i że trafiła na pierwsze miejsce list przebojów”. Tymczasem taka euforia trwa tylko chwilę, po czym obrywasz po tyłku i myślisz: „Nie dam sobie rady”.  Kiedy jednak się nad tym zastanowisz, zaczynasz patrzeć na to z innej strony. Uświadamiasz sobie, że przebojowa płyta, bycie uwielbianym, nie jest najważniejsze na świecie. Ale też nie mam z tym problemu. Chodzi mi o to, że nie jestem oporną gwiazdą. Jestem niezmiernie szczęśliwa i wdzięczna za wszystko, co mam, jestem szczęśliwa, gdy wszystko się układa. Z drugiej strony, mam na tyle sporo doświadczeń przeciwnych, że wiem, że jeśli nie będzie się układać, i tak przeżyję, a życie będzie toczyć się dalej. Ostatecznie, kiedy stanę u złotych bram, Boga na pewno gówno będzie obchodzić to, ile płyt sprzedałam, czy ile moich piosenek trafiło na pierwsze miejsca list przebojów. Jego obchodzić będzie to, jak postępowałam, jak traktowałam innych ludzi. Zrozumiałam to, a przy tym nadal daję z siebie wszystko, nagrywając płyty – oto wniosek, do jakiego doszłam. Teraz myślę o tym bardziej niż dotąd.

Simon Garfield: Czy to, co się o Tobie pisze, nadal Cię boli?

Madonna: Cokolwiek, co się o mnie napisze. Szczerze mówiąc, nie czytam gazet, czasopism, niczego. Nie są częścią mojego leksykonu. Nie chcę, by mną manipulowano, nie chcę, by manipulowano moją opinią na temat tego, co robią inni. Nie chcę, by mówiono mi, co mam myśleć i jak powinnam odbierać to, co widzę. Nawet wiedząc, że prasa pisze masę bzdur na temat innych, nadal wywiera to na Ciebie pewien wpływ. Staram się wyeliminować ten wpływ z mojego życia. Nie chcę też oglądać własnych zdjęć z tymi ironicznymi podpisami. Nawet jeśli coś takiego zakłuje mnie na 30 sekund, nie chcę tego.  Zanim udzielę wywiadu, lubię poczytać trochę o osobie, z którą mam się spotkać, poznać jej wrażliwość. Siłą rzeczy więc  przeczytałam sporo recenzji mojej ostatniej trasy. Wszystkie były bardzo negatywne. Wynikało z nich, że „ach, nie jest taka ekscytująca, nawet w połowie nie tak dobra jak Blond Ambition”, którą zapewne też zjechali. W tej chwili gówno mnie obchodzą te recenzje, ale całe szczęście, że ich nie czytałam, będąc w trasie.

Simon Garfield: Elvis Costello powiedział, że najgorsze, co może być, to przeczytać recenzję autorstwa jakiegoś wpływowego krytyka i pozwolić, by wywarła ona wpływ na to, co robisz. Gdy komuś nie podoba się kierunek, w którym zmierzasz, myślisz: „Może nie powinnam tego robić?”, po czym zastanawiasz się, czemu u licha ten facet decyduje, co mam robić?

Madonna: Otóż to. Wciąż toczysz wewnętrzną walkę, wahadło kołysze się to w jedną stronę, to w drugą – raz przejmujesz się tym, co o tobie myślą, raz nie. To nie jest istotne, ale z drugiej strony, media mają wpływ na wielu ludzi, więc ciągle starasz się zachować równowagę między szacunkiem dla cudzej opinii a nieprzejmowaniem się nią. Pomyślmy też o ekonomii: na ryku prasy jest ogromna konkurencja, trzeba przyciągnąć czytelnika, trzeba sprzedać gazetę, a taka, która pisze o mnie źle, sprzeda się lepiej, niż ta, która pisze o mnie dobrze.

Simon Garfield: Ale czy mimo wszystko ma to na Ciebie jakiś wpływ?

Madonna: Kiedyś miało to na mnie wielki wpływ, ale teraz przywykłam do tego, że się mnie obsmarowuje. Od początku kariery mówiono mi, że nie mam talentu, że nie potrafię śpiewać i że jestem gwiazdą jednego przeboju. To było 22 lata temu.

Simon Garfield: Wygląda na to, że zaskoczyłaś wiele osób swoim występem na Live 8.

Madonna: Dzwoniło do mnie wiele osób. Byłam dość zaskoczona, przecież nie występowałam pierwszy raz.

Stuart Price: To był jedyny raz, gdy wszyscy wyszli zza kulis, by obejrzeć czyjś występ.

Drzwi studia otwierają się. Osobista menadżerka Madonny, Angela Becker, przynosi napoje ze Starbucksa.

Madonna: To jest kawa Chai Latte. Nie piję teraz kawy, bo jestem na lekach homeopatycznych na moje osiem złamanych kości.

Simon Garfield: Wyleczone?

Madonna: Nie wszystkie. Jedno żebro się nie zrosło. Między pozostałymi kośćmi pojawiła się już tkanka łączna, dzięki której się zrosły, ale nadal mam problemy z obojczykiem. Nie mogę unieść ręki nad głową, ale dużo ćwiczę z rehabilitantem. Bardzo dużo. Nie mogę podnieść ramienia na taką wysokość… Ale jestem w stanie dać Ci w twarz.

Simon Garfield: To brzmi jak jakiś dowcip Tommy’ego Coopera. Wiesz, dziwaczny angielski humor.

Madonna: Lubię dziwaczny angielski humor.

Simon Garfield: Znasz Tommy’ego Coopera?

Madonna: To ten komik.

Simon Garfield: Tak, zmarł na estradzie i wszyscy myśleli, że to był punkt przedstawienia. Jego magiczne sztuczki były straszne. I często opowiadał ten świetny dowcip: Przychodzi facet do lekarza, podnosi lekko ramię i mówi: „boli mnie, kiedy tak robię”, na co lekarz odpowiada: „to proszę tego nie robić”.

Madonna: Uch.

Simon Garfield: Więc na czym skończyliśmy?

Madonna: Na pierdołach.

Simon Garfield: Na płycie znalazł się utwór pt. „I Love New York”.

Stuart Price: Ta piosenka powstała w trasie, w trakcie próby dźwięku.

Madonna: Po tym, jak dotarliśmy na nią ze wspaniałą eskortą policji. Ta piosenka jest ironiczna! Kocham Londyn. Proszę zrozumieć moją ironię.

Simon Garfield: Krytykujesz i Londyn, i Los Angeles, i Paryż [„If you don’t like my attitude, then you can eff off/ Just go to Texas, isn’t that where they golf?/ New York is not for little pussies who scream”.]

Madonna: Co najśmieszniejsze, mam domy we wszystkich tych miastach. No, w sumie nie mam domu w Paryżu. Ale powiedzmy sobie szczerze, mieszkać w Nowym Jorku, to jak wsadzać palec w gniazdko. Kiedy idę ulicą, co chwilę słyszę, „O, to Madonna”, ale policjanci zawsze witają mnie: „Hej, wróciłaś!”. Tam czuję się jak w domu.

Simon Garfield: Co się dzieje, kiedy chodzisz po mieście?

Madonna: Tutaj? Tutaj nie chodzę po mieście! Mieszkam w Marble Arch, gdzie mieszkają sami Saudyjczycy, wszyscy noszą burki i nikt nie zwraca na mnie uwagi. Kiedy w Londynie ktoś mnie rozpoznaje, nie robi się z tego wielkiej sprawy.

Stuart Price: Wierz mi, zauważają Cię.

Madonna: W Nowym Jorku ludzie wołają: „Nie podoba mi się twój kolor włosów!”. Tutaj ludzie oceniają cię, ale swoje uwagi zachowują dla siebie.

Film „I’m Going to Tell You a Secret” będzie miał swoją premierę w grudniu na Channel 4, następnie ukaże się na DVD. Film jest połączeniem dziennika zza kulis trasy z przemyśleniami Madonny na temat jej duchowych poszukiwań. Film kończy relacja z wyprawy Madonny do Izraela, gdzie udała się, chcąc dowiedzieć się więcej na temat Kabały oraz scena przedstawiająca dwójkę dzieci – izraelskie i palestyńskie – trzymające się za ręce. Film ma wydźwięk polityczny i jest bardzo intymny – jest to znacznie mniej przebiegła próba przedstawienia świata Madonny niż ta, którą był jej ostatni dokument z trasy koncertowej, „Truth or Dare” sprzed ponad 10 lat.

Szczególnie znamienne są sceny, których Madonna zdecydowała się nie usuwać, jak również sceny przedstawiające ją z dziećmi i mężem, Guyem Ritchiem. W jednej scenie Madonna i jej dzieci testują łóżko w jej apartamencie w hotelu George V w Paryżu. „Kto jest królową, Rocco?” – pyta swojego pięcioletniego syna. „Ty, Ty, TY!” – odpowiada Rocco. W innej, ośmioletnia Lourdes uczy mamę, jak mówi się po francusku „zdradzę wam tajemnicę”.  Lourdes mówi prosto do kamery, że nie może doczekać się końca trasy, bo będzie częściej widywać mamę. W scenie, w której Madonna wraca limuzyną z koncertu, smuci się, że jej mąż był na tak niewielu jej koncertach i nie wierzy w jego wyjaśnienia. „Wyszłam za mąż z samych niewłaściwych powodów” – mówi. „Mój mąż okazał się kimś innym, niż sądziłam. Nie ma czegoś takiego, jak idealna bratnia dusza. Bratnią duszą jest ktoś, kto cię motywuje, kto regularnie cię wkurza i sprawia, że potrafisz spojrzeć na siebie krytycznie. Nie jest łatwo mieć udane małżeństwo, ale ja nie chcę, żeby było łatwo”.

Stuart Price, którego widzimy w filmie równie często co Ritchiego, pojawia się w jednej z pierwszych scen, gdy opowiada Madonnie dowcipy.  Później Madonna pyta:  „Czym różni się terrorysta od gwiazdy pop? Z terrorystą można negocjować”.

„Mam nadzieję, że ludzie obejrzą ten film i uświadomią sobie, że M jest jedną z najbardziej życzliwych i sympatycznych osób, jakie można spotkać. Nie jest wariatką, za jaką ma ją wielu ludzi” – mówi Stuart.

Simon Garfield: To ciekawe, że nie zwalniasz tempa.

Madonna: Nigdy. To byłaby chyba oznaka jakiejś choroby. Częściowo wynika to z tego, że naprawdę pragnę się rozwijać i poszukiwać, a częściowo z mojego starego dobrego zachowania obsesyjno-kompulsywnego. Każdy kto mnie zna, ma mnie za nazistkę, jeśli chodzi o pracę.

Simon Garfield: I dbasz o to, by dzieci nie dopuściły do tego, że zwolnisz. Znasz taki cytat z Sylvii Plath, Cyril Connolly albo Cyril Knowles, że „wózek w korytarzu wrogiem kreatywności i obietnicy”?

Madonna: W filmie jest taka scena, gdy stoję z moimi muzykami i tancerzami. Za chwilę damy nasz ostatni występ i żegnam się z nimi. Zamykam oczy i zaczynam płakać. Jeśli płaczę, to wtedy, gdy czuję wielki wysiłek, chcąc pogodzić życie rodzinne z moją pracą artystyczną. Ciągle walczę, by zachować między nimi równowagę, by wszystko układało się tak, jak należy. To walka i wiem, o co chodziło Sylvii Plath, ale nie jestem tak zdołowana jak ona. Kiedy byłam w liceum, miałam na jej punkcie obsesję. „Szklany klosz” to moja biblia.

Simon Garfield: Więc gdybyś nie miała dzieci…

Madonna: Prawdopodobnie to, co robię, nie byłoby takie dobre. Macierzyństwo wyzwoliło we mnie pewną autorefleksję. Mam nadzieję, że wpłynęło to na moją kreatywność.

Simon Garfield: Podoba im się Twoja muzyka?

Madonna: Mój syn lubi niektóre piosenki. Bardzo lubi Ushera i muzykę R&B. Tańczy do niej w pokoju. Jest całkiem niezłym tancerzem. Moja córka jest moją fanką, ale nie chce się z tym zbytnio ujawniać, bo jestem jej mamą, a bycie fanką własnej mamy nie jest cool. Uwielbia Beyonce i… jak się nazywa ten boysband, na którego punkcie mają fioła wszystkie brytyjskie nastolatki?

Simon Garfield: Backstreet Boys? McFly? Blue? Westlife?

Madonna: Dajcie spokój. To żałosne.

Simon Garfield: A Twój mąż? Nie wygląda mi na Królową Disco.

Madonna: Bo i nią nie jest. Właściwie to wybiegł z pokoju, gdy puściłam mu parę nowych utworów. Uznał, że „to gówno”.

Simon Garfield: Jaka muzyka mu się podoba?

Madonna: Lubi irlandzki folk, OK? Nie znam żadnych wykonawców, czegoś takiego nie słyszy się w radiu. Lubi piosenki, które opowiadają historie, muzykę z pubów.

Simon Garfield: Czego teraz słuchasz?

Madonna: Podobają mi się ścieżki dźwiękowe do filmów. Nieustannie słucham muzyki z „Porozmawiaj z nią”, „2046”, „Fridy” i „Godzin”. Ścieżki dźwiękowe podobają mi się bardziej niż same filmy.

Simon Garfield: Widziałaś wystawę dzieł Fridy Kahlo w Tate Gallery?

Madonna: Tak. Wystawiono na niej dwa obrazy, które do mnie należą. Teraz czekam, aż do mnie wrócą.

Simon Garfield: Ale nie widnieje pod nimi podpis „Własność Madonny”, jak to było z obrazami Edwarda Hoppera, które podpisywano „Własność Steve’a Martina”?

Madonna: Chyba powinni je podpisać „Własność gwiazdy pop”. Myślę, że podpisuje się je jako „Kolekcja prywatna”. Byłam na wystawie – dość przygnębiająca.

Simon Garfield: W przyszłym roku możemy spodziewać się kolejnej trasy koncertowej?

Madonna: Prawdopodobnie będzie się nazywać „The Confessions Tour” albo „Confess Your Sins Tour”.

Stuart Price: Kiedy występujesz na żywo, w ciągu pół minuty orientujesz się, czy coś wychodzi, czy nie. Kiedy pracujesz w studiu, możesz pogrążyć się w intelektualnym… eee…

Madonna: Onanizmie.

Stuart Price: Tak, onanizmie. Może ci się wydawać, że pracujesz nad czymś znaczącym, ale na żywo może to nie wypalić. Kiedy więc pracowaliśmy nad tą płytą, puszczałem niektóre kawałki, które grałem jako DJ na imprezach, i w ten sposób można było się przekonać, jak ludzie na nie reagują.

Madonna: To jest właśnie luksus, na który nie mogłam sobie pozwolić, pracując nad wcześniejszymi płytami. Ponieważ Stuart występuje jako DJ w różnych miejscach na świecie, wszystko wypróbowaliśmy: puszczał wersje dub, albo wersje, w których mój wokal był słyszany jedynie gdzieś w tle, żeby nikt nie rozpoznał, że to moje kawałki. Kazałam mu nawet nagrywać komórką reakcje publiczności.

Stuart Price: To była prawdziwa Sodoma i Gomora. Jeśli reakcja nie była natychmiastowa, pracowaliśmy nad utworem dalej.

Madonna: Gdybym tylko mogła robić wszystko właśnie w taki sposób – anonimowo…

Simon Garfield: Czego oczekujesz od swojej nowej płyty?

Madonna: Chcę by ludzie ją usłyszeli i zachwycili się. Chcę, by poderwali się z miejsc, by tańczyli przy niej po domu, by nucili ją, jadąc samochodem, aż do ostatniego utworu. To proste. Chcę ich uszczęśliwić.

Kilka tygodni po naszym spotkaniu, już cała i zdrowa, Madonna wyskoczyła z dyskotekowej kuli i zaśpiewała „Hung Up” na gali MTV Europe Awards w Lizbonie. Układ taneczny nieco ją zmęczył, ale widać było, że dobrze się bawi. W późniejszej części ceremonii wręczała Bobowi Geldofowi nagrodę za jego pracę charytatywną. Jej przemówienie było tak szczere, jak tylko mogło być: Geldofowi udało się coś zmienić nie tylko za pomocą muzyki; udało mu się to, czego chciałaby dokonać sama Madonna.

Na razie jednak trzeba było promować nową płytę, a już po występie na gali MTV Madonna skupiła się na kameralnym koncercie w Mornington Crescent w północnym Londynie. W klubie Koko, dawnym Camden Palace, Madonna po raz pierwszy wystąpiła w stolicy w 1983 roku. Wróciwszy do klubu we wtorkowy wieczór, dała taki występ, jakby wciąż musiała coś udowodnić. „Zajebiście jest być tu znowu” – stwierdziła tuż, zanim dała popis headbangingu.

To był wspaniały kameralny występ. Fiołkowe stroje, dyskotekowa kula, Stuart Price i reszta muzyków w białych garniturach w stylu cover bandu z lat 70. Madonna rozpoczęła od „Hung Up”, swojego ostatniego przeboju. Tuż po nim wykonała trzy piosenki z nowego albumu, który w pewnym momencie zaczął sprzedawać się trzykrotnie lepiej niż płyta najbliższej konkurencji. Piosenkę „I Love New York” zapowiedziała jako piosenkę o mieście, w którym nauczyła się sztuki przeżycia. W końcu, jak sama stwierdziła, „wszystko rozchodzi się o to, by przeżyć”. Królowa popu: wczoraj i dziś.