Jak Madonna odzyskała rytm
Rolling Stone
grudzień 2005
Tłumaczenie: RottenVirgin
Czy kiedykolwiek byliście świadkami tzw. momentu Madonny? Pozwolę sobie podzielić się wspomnieniem jednego z nich.
Zaczęło się od stwierdzenia: „Niezłe buty”. To pierwsze słowa, jakie skierowała do mnie Madonna, gdy się spotkałyśmy. Następnie usłyszałam „Pochwalam” – Madonna dała mi tym samym do zrozumienia, że teraz wkraczamy do jej świata, gdzie obowiązują konkretne zasady i gdzie należy zachowywać się w określony sposób. Ale to jeszcze nie moment Madonny. To po prostu jej sposób na okazanie mi sympatii i demonstrację swojego poczucia humoru. Moment Madonny następuje dwie godziny później, gdy szykując się do występu w telewizyjnym programie, zakłada swoje sięgające kolan srebrne buty na obcasie. Przechodzi obok, patrząc na mnie z góry: „No i kto ma teraz lepsze buty?”. To jest właśnie moment Madonny.
Czasem nie sposób nie zastanawiać się, jak to się stało, że ta zwariowana na punkcie chłopaków outsiderka z Michigan sprzedała na całym świecie prawie 250 mln płyt. Wystarczy jednak przez chwilę się jej przyjrzeć, a odpowiedź nasunie się sama, właśnie pod postacią takiego oto momentu Madonny – chwili, gdy, pomimo ujarzmiających ego lekcji Kabały, jakie od lat pobiera, daje o sobie znać jej prawdziwa natura – natura kobiety uwielbiającej rywalizację.
Prawdopodobnie w głębi serca jest dobrą osobą. A nawet jeśli nie jest, przynajmniej bardzo się stara. Gdzieś w głowie ma chyba jednak założony swoisty drut kolczasty – po jego przekroczeniu rozumie się, że nieprzypadkowo stała się jedną z najsławniejszych kobiet świata i tytuł ten utrzymała przed ponad dwadzieścia lat.
W filmach dokumentalnych, które nakręciła w trakcie swoich tras koncertowych, jest parę momentów Madonny, kiedy to nazywa siebie „szefową” i „królową”. A prawdziwy moment Madonny przypadł na jej udział w programie „Late Show with David Letterman”, kiedy to prowadzący zaproponował jej, by przejechała się na jednym z koni. Tym mniejszym. Błąd. „Nie chcę małego” – zezłościła się Madonna. „Chcę dużego. Najładniejszego. Chcę najlepszego konia!”.
Momenty Madonny nie są niczym złym. One po prostu sygnalizują, że mamy do czynienia z kobietą, która święcie wierzy, że zasługuje na wszystko, co najlepsze – najlepsze buty, najlepszego konia, najwspanialszą karierę, najwspanialszy występ, najlepsze miejsce w samolocie. Zresztą, najczęściej dzięki swojej pewności siebie, inteligencji i etyce pracy osiąga wszystko, co najlepsze.
Tak było aż do wydarzenia sprzed paru miesięcy, gdy Madonna poczuła, czym jest śmiertelność. Według szczegółowych relacji, Madonna miała zamiar przejechać się na nowym koniu na terenie Ashcombe, osiemnastowiecznej rezydencji w zachodniej Anglii, którą zamieszkuje z mężem, reżyserem Guyem Ritchiem. Spadła z konia, łamiąc sobie osiem kości. Po raz pierwszy w życiu Madonna cokolwiek sobie złamała i po raz pierwszy uświadomiła sobie własną kruchość. „Było to najbardziej pełne bólu doświadczenie w moim życiu, ale też bardzo pouczające” – mówi. Madonna siedzi na pokładzie samolotu, który za chwilę wyleci z bazy Royal Air Force w południowym Londynie do Niemiec – tam czekają na nią członkowie zespołu Green Day, którzy z pewnością doświadczą własnego momentu Madonny.
Madonna w wersji na rok 2005 to kobieta w stanie ciągłej przemiany. Częściowo uduchowiona, częściowo próżna, po części jest symbolem seksu, po części autorką książek dla dzieci, po części artystką, po części matką. Z kolei dzięki jej nowemu wizerunkowi łączącemu styl disco ze stylem znanym z zajęć aerobiku, prezentuje styl po części retro, a po części futurystyczny. Nie mieszka w jednym miejscu – większość czasu spędza w Londynie, ale ma też domy w Nowym Jorku i Los Angeles. Jest chodzącą sprzecznością. I zawsze nią będzie, a to dlatego, że zewem geniuszu jest w jej przypadku umiejętność ciągłego uczenia się. Uczy się szybko. Jedną z jej nielicznych stałych cech jest to, że w zastraszającym tempie przyswaja wiedzę, dzięki czemu zawsze wyprzedza o krok zarówno krytyków, fanów, jak i obowiązujące trendy. Odkąd zaczęła mówić z brytyjskim akcentem, niektórzy posądzają ją o pretensjonalny styl bycia, ale tak naprawdę to jedynie kolejne potwierdzenie tego, jak szybko potrafi się przystosowywać i jak szybko chłonie to, co widzi i słyszy. Zanim się z nią pożegnam, sama policzy na palcach, czego się ode mnie nauczyła. A więc spełniłam swoją misję.
Jej nowa płyta, „Confessions on a Dance Floor” jest lekcją wyniesioną z reakcji na poprzednią płytę, „American Life”. Była to jej chyba najsłabiej przyjęta płyta (niesłusznie), ukazująca Madonnę w roli Che Guevary popkultury i antytezę Material Girl, snującą rozważania na temat własnego życia i kultury, której jest częścią. To był jej album folkowy. „Confessions on a Dance Floor” jest jego przeciwieństwem.
Jeśli „American Life” miało wprawić w ruch głowę, to „Confessions” wprawia w ruch stopy. To kwintesencja rytmu. To jej własny odpowiednik albumu-mozaiki. Łączy ze sobą motywy z czterdziestoletniej historii muzyki tanecznej (reprezentowanej przez Giorgio Morodera, TomTom Club, Abbę, Pet Shop Boys, Stardust i The Jacksons), z fragmentami z jej własnej, dotychczasowej twórczości („Like a Prayer”, „Papa Don’t Preach”, „Die Another Day”), a całość została przefiltrowana przez klubową elektronikę i połączona w całość. Za płytę odpowiada Stuart Price, który był także dyrektorem muzycznym ostatnich tras Madonny. Na co dzień jest DJ-em, autorem remiksów i autorskich kompozycji (znanym jako Les Rhythmes Digitales), łączących w sobie wpływy Becka i Daft Punk.
Nawet w czarnym workowatym T-shircie Madonna wygląda bardzo szczupło i krucho. Jako czterdziestosiedmiolatka prezentuje znacznie surowszą i bardziej elegancką sylwetkę niż wtedy gdy jako 25-latka z odsłoniętym pępkiem, potarganymi włosami i krucyfiksami na szyi zaistniała w zbiorowej świadomości fanów muzyki pop. Teraz znana jest jako Esther, Madge, Lady Madonna z dziećmi u stóp lub też jako po prostu M – jak mówią na nią współpracownicy.
„Chcesz zobaczyć, gdzie złamałam sobie kość?” – pyta Madonna, gdy rozmawiamy o wypadku. Podciąga koszulkę i z dumą prezentuje mi swoją bitewną bliznę: widzę, jak jej złamany obojczyk wrzyna się w skórę. „Ona też złamała sobie obojczyk” – mówi, pokazując na Shavawn, dawniej nianię, dziś jej stylistkę. Shavawn pomaga Madonnie rozmasować obolałe miejsce za pomocą specjalnego wibrującego urządzenia, które według Madonny, pomaga kościom szybciej się zrosnąć. „To ona kazała mi dosiąść tego konia”.
„Nieprawda” – protestuje Shavawn.
„Właśnie, że tak. To wszystko jej wina” – upiera się Madonna.
„To nieprawda” – powtarza Shavawn.
„Ponieważ to ona za to wszystko odpowiada, musiała się mną zająć po wypadku” – ciągnie Madonna. „Przez cały czas spała w pokoju obok”. Postanawiam wziąć Shavawn w obronę „Przez Ciebie czuje się winna” – mówię. Chociaż Shavawn śmieje się, na pewno musi czuć się paskudnie. Chyba nikt nie chciałby odpowiadać za to, że jego szef się połamał. Oczywiście jeśli założymy, że Shawavn lubi szefową, a z pewnością tak jest. „Nie muszę jej o nic obwiniać. Ona sama czuje się winna” – stwierdza Madonna. Zaczyna mi się kojarzyć z moją żydowską matką.
Wtem zauważam, że wielkie torby, które Madonna i jej menadżerka wniosły na pokład samolotu, wypełnione są popcornem. Postanawiam, że zapytam o to później, gdy już zejdziemy z tematu problemów zdrowotnych. Choć po upadku Madonnę zabrano do szpitala, następnego dnia postanowiła wynająć helikopter i polecieć do Paryża na własne przyjęcie urodzinowe. Dzięki morfinie nie czuła bólu. „Dobrze się bawię po morfinie” – śmieje się Madonna. „Przynajmniej tak mi się zdaje”. Przerywa i rzuca Shavawn spojrzenie, jakby liczyła, że ta potwierdzi jej słowa. „Ale na pewno niezbyt dobrze się bawię po Vicodinie” – dodaje. Menadżerka Madonny, Angela Becker, która zajmuje miejsce obok makijażystki i fryzjera Madonny, wyjaśnia: „Znasz tę historię, <<Dr. Jekyll i Mr. Hyde>>? Nigdy w życiu nie widziałam podobnej przemiany”.
„Vicodin zażyłam tylko raz” – opowiada Madonna. „Bardzo cierpiałam i wszyscy proponowali mi, żebym zażyła Vicodin. Powtarzali mi przy tym, że mam uważać, bo jest wspaniały i można się od niego uzależnić. Zanim go zażyłam, zadzwoniłam do jakichś pięciu osób z prośbą o poradę i wszyscy mówili, że na pewno mi się spodoba”. „Poszłyśmy wtedy na spacer” – mówi Shavawn pakując urządzenie do masażu. „To było naprawdę przerażające”.
„Leki wywierają na mnie dziwny wpływ” – ciągnie Madonna. „Po lekach zachowuję się jak swoje własne przeciwieństwo. Po Vicodinie dosłownie wygryzłam sobie skórę z ust. Wyzywałam wszystkich wokół. I wszystko bolało mnie jeszcze bardziej. To było najgorsze doświadczenie w moim życiu. Z ulgą więc mogę powiedzieć, że żaden lek – a zapisano mi ich naprawdę sporo – nie wywarł na mnie wpływu”.
Także ów brak słabości do leków może tłumaczyć sukces Madonny – nie ma nic bardziej zabójczego dla czyjejś kariery niż być pewnym własnych osądów, a jednocześnie zażywać substancje, które te osądy zaciemniają. „Tabletki przeciwbólowe są w porządku” – mówi Madonna, rozciągając nogi na ścianie kabiny. „Lubię je zbierać, ale niekoniecznie zażywać. Po wypadku zapisano mi tony lekarstw: Demerol, Vicodin, Xanax, Valium i OxyContin, który działa jak heroina. Boję się jednak je zażywać, bo mam obsesję na punkcie kontroli”.
Ostatnio Madonna gościła w Portugalii, gdzie obsesyjnie przygotowywała się do występu na gali MTV Music Awards. Wtedy to po raz pierwszy miała zaprezentować swoją nową, niezwykle chwytliwą piosenkę w stylu elektro-pop, „Hung Up”. Występ przećwiczyła trzydzieści razy. Efekt? Nie tylko przyćmiła innych wykonawców, ale i dowiodła, że mając niemal 50 lat i zakładając trykot, nadal była najatrakcyjniejszą kobietą, jaka tamtego wieczoru wystąpiła na estradzie.
Dla kariery Madonny występy na żywo były równie istotne co płyty, dlatego jej kolejnym przedsięwzięciem ma być trasa koncertowa zaplanowana na przyszły rok. „Chciałabym, aby widzowie poczuli się tak, jakby znajdowali się wewnątrz dyskotekowej kuli” – tak Madonna opisuje nowe show. „Chciałabym, aby tancerze odegrali większą rolę w przedstawieniu, chciałabym uwypuklić ich osobowość i przedstawić historię każdego z nich. Chcielibyśmy także tak udoskonalić nagłośnienie, by dźwięk otaczał słuchacza – standardowy system nagłośnienia w obiektach sportowych jest do bani, zarówno z perspektywy słuchaczy jak i wykonawców na scenie”.
Pierwotnie materiał, który znalazł się na płycie „Confessions On A Dance Floor” powstawał z myślą o filmie muzycznym. Francuski reżyser, Luc Besson, najbardziej znany z filmu „Piąty element”, pisał akurat scenariusz opowiadający o kobiecie, która na łożu śmierci wspomina swoje życie, jednak ze względu na starość i amnezję, nie pamięta swoich doświadczeń. Madonna miała zagrać w filmie i napisać do niego muzykę, rozpoczęła więc współpracę ze Stuartem Pricem, Patem Leonardem i Mirwaisem – razem mieli napisać piosenki stanowiące przekrój muzyki popularnej ostatniego stulecia.
„Musiałam napisać piosenki w stylu lat 20., w stylu big-bandu z lat 40., muzykę folkową z lat 60., czyli kawałki w stylu Johni Mitchell czy Joan Baez, kawałki punkowe i kawałki w stylu współczesnym – tak np. narodziła się piosenka „Hung Up” – tłumaczy Madonna. „Przeprowadziłam gruntowne badania, a ich owoce zebrałam w książce. Zgromadziłam mnóstwo materiału, ale kiedy w końcu dostałam scenariusz, okazało się, że liczy 300 stron. Bynajmniej mnie to nie uszczęśliwiło. Nie tak to miało wyglądać”.
W jej głosie nadal słychać rozczarowanie. Jak większość ludzi, którzy odnieśli sukces, Madonna nie poddaje się łatwo. Być może nie wsiądzie już na konia, z którego spadła, ale z pewnością dosiądzie innego (co zresztą już zrobiła dzisiejszego ranka – wbrew temu, co mówili jej stajenni, po raz pierwszy od czasu wypadku dosiadła konia). Choć nie spodobał się jej scenariusz, postanowiła nie zarzucać pracy nad materiałem, który już powstawał. „Odwaliłam kawał dobrej roboty, po czym okazało się, że scenariusz jest do kitu. Byłam załamana” – wspomina. „Bardzo jednak podobała mi się piosenka „Hung Up”, więc pomyślałam, że będę pisać utwory w podobnym stylu i zobaczymy, dokąd to mnie zaprowadzi”.
Płyta powstawała w dwupokojowym apartamencie Price’a w zachodnim Londynie, w sąsiedztwie stacji metra Maida Vale. „Studio mieściło się w maleńkim pokoju z niskim sufitem” – opowiada Price. „Nie idzie się tam wyprostować. Madonna może, bo jest trochę niższa. Całe wyposażenie to jedynie stary keyboard i mikser. Praca w większości studiów to koszt kilku tysięcy dolarów dziennie. Praca w moim apartamencie kosztuje dziennie tyle, co filiżanka dobrej herbaty. Moi sąsiedzi z Afryki wpadali do mnie czasem i pytali: „Czy u Ciebie jest Madonna?”. Ja na to: „Nie, to tylko moja znajoma”.
Być może pracując nad płytą, Madonna po raz pierwszy w swojej karierze spojrzała wstecz. Za oknem zapada zmierzch, w którym rozbłyskują światła Frankfurtu. Madonna wspomina: „Praca nad <<Confessions>> przypomniała mi czasy, gdy razem ze Stevem Brayem nagrywałam swoją pierwszą płytę. Pracowaliśmy na luzie, nagrywaliśmy w jego mieszkaniu na Lower East Side na Manhattanie. Z ulicy dobiegały hałasy, które słychać było na nagraniu i mieliśmy to w dupie. Kiedy śpiewa się w studiu nagraniowym, jest się odizolowanym. Nie cierpię tego. Nie lubię być odcięta od świata. Nie lubię nie słyszeć, co mówią o mnie współpracownicy w pomieszczeniu kontrolnym, zanim się do mnie odezwą. Nagrywanie <<Confessions>> było dla mnie powrotem do przeszłości. To było niezwykle wyzwalające. Fajnie jest nagrywać w jakichś dziurach, w miejscach, gdzie nie ma nawet mebli. Chcę pracować tak, jak pracowałam na samym początku, kiedy siedziałam na podłodze i zapisywałam wszystko w notatniku. W takich okolicznościach pracuje mi się najlepiej”.
Pracując ze Stuartem, Madonna często wracała myślami do swoich początków na nowojorskiej scenie klubowej. Za radą swojego mentora, nauczyciela tańca, Christophera Flynna, rzuciła studia na uniwersytecie w Michigan i w 1977 roku przeprowadziła się do Nowego Jorku. Nie miała tam znajomych, nie miała pieniędzy ani doświadczenia. Miała jedynie ambicję. Wszędzie nosiła ze sobą książki, bo jak mówiła: „nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek utknie gdzieś w metrze i nie będzie miał co robić. A ja nie cierpię marnować czasu”.
Pewnego dnia trafiła do nowojorskiego klubu Pete’s Place. „To było takie skrzyżowanie restauracji z barem i dyskoteką i wszyscy byli zajebiście wyluzowani” – wspomina. „Wszyscy faceci nosili garnitury z lat 40. i płaskie słomkowe kapelusze. Kobiety nosiły się bardzo elegancko, wszystkie miały usta pomalowane czerwoną szminką, eyeliner na ustach i szpilki. Czułam się strasznie bezbarwna, onieśmielona, więc siedziałam w kącie i czytałam. To była akurat książka Fitzgeralda „Opowieści z epoki jazzu”. Myślałam sobie: „Dobra, nie pasuję do tego towarzystwa. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić, zresztą i tak nie jestem odpowiednio ubrana. Nie ma we mnie nic fajnego. Więc będę czytać książkę”. To, co wydaje się ciekawe w całej tej historii – oprócz tego, że jeśli ktoś z Was miał okazję być tamtej nocy w Pete’s Place i zagadać do nieśmiałej, samotnie czytającej książkę dziewczyny, to miał szansę pójść na randkę z Madonną – to to, że jej obawa przed byciem bezbarwną stała się motorem jej obfitującej w zmiany kariery.
Samolot ląduje na prywatnym lotnisku we Frankfurcie. Tam na Madonnę i jej ekipę czekają już dwa helikoptery: duży i mały. Zgadnijcie, do którego wsiada Madonna?
Na ziemi majaczy wielka oświetlona na niebiesko litera M, która sygnalizuje, że dotarliśmy na miejsce, tzn. do położonego nieopodal Frankfurtu Mannheim. Miejscowi przedstawiciele firm fonograficznych jakimś cudem przekonali Madonnę, Shakirę, Carlosa Santanę i zespół Green Day, że najlepszym sposobem, by podbić serca Niemców jest występ w nadawanym od lat telewizyjnym programie „Wetten Dass…?” (w tłumaczeniu: „Zakład, że…?”). Dziś gwiazdami programu jest też czterech kolesi, którzy założyli się, że w ciągu czterech minut upchną dziesięć pełnych zestawów perkusyjnych do jeepa.
Kiedy Madonna i jej tancerze ćwiczą za kulisami układ do „Hung Up”, pojawia się temat mowy ciała. „Niepokoję się, gdy osoba, z którą rozmawiam, nie patrzy mi w oczy” – mówi Madonna. „Nie wiem, co wtedy zrobić. To mnie zbija z tropu. Albo kiedy ktoś podaje rękę na przywitanie i za długo ją przytrzymuje”. Kiedy wspominam, że można poznać, czy ktoś kłamie na podstawie języka ciała czy kontaktu wzrokowego, Madonna stwierdza, że chce się nauczyć tej umiejętności na potrzeby negocjacji biznesowych. Proponuję więc, by wymieniła trzy rzeczy, które dziś zrobiła, ale niech jedna z nich będzie kłamstwem. Odpowiedzi Madonny: „Ćwiczyłam. Uprawiałam seks. Zjadłam kanapkę z tuńczykiem”.
Choć pogłoski głoszą coś zupełnie innego, Madonna nie potrafi dobrze kłamać. Gdy mówię, które stwierdzenie było nieprawdziwe, Madonna wybucha śmiechem i wyciąga nogi przed siebie. „Musimy się tego nauczyć!” – woła do swojej menadżerki. Z myślą o czytelnikach, którzy lubią puenty, dokończę kilka rozpoczętych wcześniej wątków: kolesie upychający perkusję do samochodu wygrali zakład. Madonna wsiadła do większego helikoptera. Popcorn miał być przekąską, ale ani Madonna ani menadżerka ostatecznie w ogóle go nie jadły. A nieprawdą było to, że zjadła kanapkę z tuńczykiem. I dobrze. Oznacza to w takim razie, że uprawiała dziś seks. Tym sposobem schodzimy na temat jej małżeństwa.
Jej związek z Ritchiem, którego poznała na przyjęciu wydanym przez Stinga i Trudie Styler stanowi jeden z głównych tematów jej nowego, zaskakująco osobistego filmu dokumentalnego, „I’m Going To Tell You a Secret”. W filmie widzimy jak Ritchie opuszcza koncerty, na których obiecał być, jak zanudza ją na śmierć piosenkami, które śpiewa z kumplami po kilku piwach i jak klepie ją po tyłku, ilekroć przechodzi obok.
Jak sądzisz, jakie trzy rzeczy są najważniejsze w związku?
Umiejętność słuchania, odporność i poczucie humoru.
Jak sądzisz, jak wypadł Wasz związek w tym filmie?
Myślę, że wypadł dziwacznie. Widać, że nie jest to typowy związek. Wielu facetów w typie macho, którzy obejrzeli ten film, mówi, że podoba im się zachowanie Guya, bo widać, że nie traktuje mnie w uprzywilejowany sposób. Myślę, że w filmie widać, że jesteśmy parą, którą łączy głębokie, prawdziwe porozumienie dusz. Zawsze mogę na niego liczyć, ale nie robię na nim żadnego wrażenia.
Ale jest w filmie kilka scen, w których widać, że byłaś na niego wkurzona.
Jesteśmy trochę jak ta para z serialu „The Honeymooners” z tym, że ja gram rolę Jackiego Gleasona. Oczywiście, że regularnie mnie irytuje. Nasze drugie połówki zawsze nas regularnie irytują.
Często można było odnieść wrażenie, że nie obchodzą go Twoje uczucia ani to, co jest dla Ciebie ważne.
No, na przykład wtedy gdy przez całą noc śpiewał w pubie, a ja następnego dnia miałam koncert i chciałam iść do domu. No cóż, jest tylko człowiekiem. Na pewno jest mu ciężko. Był przy mnie przez większą część trasy, ale facetowi trudno jest non stop jeździć za dziewczyną. Nikt nie chce być niczyją przyczepową dziwką. Dziewczynom przychodzi to łatwiej niż facetom. Myślę, że Gwyneth (Paltrow) o wiele łatwiej jest jechać w trasę z Chrisem Martinem. Trzeba być naprawdę dojrzałym mężczyzną, by jechać ze mną w trasę i ani przez chwilę nie odnieść wrażenia, że utraciło się własną tożsamość.
A być może po prostu lubicie się ze sobą spierać, stawiać przed sobą nawzajem kolejne wyzwania.
Tak. Ha ha ha ha.
Na to pytanie Madonna odpowiada nie słowami, ale przeszywającym o ciarki rechotem. To śmiech wiedźmy, a Madonna śmieje się tak często, zwłaszcza, gdy śmieje się z przywar, które lubi w samej sobie. Kiedy po raz kolejny wybucha śmiechem wiedźmy, komentuje w ten sposób własne spostrzeżenie: „Monogamia to prawdziwa rewolucja – przynajmniej dla mnie… Ha ha ha ha”.
Innym ważnym mężczyzną, który pojawia się w filmie, jest ojciec Madonny, Tony Ciccone, od wielu lat zwolennik partii republikańskiej, praktykujący katolik, 72-letni właściciel winnicy w Michigan. W filmie widzimy, jak przemierza świat córki, niewzruszony rozgrywającym się wokół niego cyrkiem. Oto człowiek, któremu Madonna zawdzięcza swoją skłonność do pracoholizmu. „Po obejrzeniu tego filmu, tato wysłał mi maila” – opowiada Madonna. „Zakończył go słowami: pomimo dzielących nas różnic – bo nie zgadzam się ze wszystkim, co mówisz – jestem z Ciebie bardzo dumny”. To jedyny raz, kiedy ojciec mi to powiedział. Podobały mu się tylko niektóre moje dokonania: <<Evita>>, <<Dick Tracy>> i kilka ballad. I to tyle”. Madonna kręci głową, mrugając sztucznymi rzęsami przyklejonymi przez makijażystkę. „To straszne” – wzdycha. „Przez całe życie wychodziłam z siebie, żeby zdobyć przychylność ojca. Ale nic nigdy nie zrobiło na nim wrażenia”.
Madonna zmierza na scenę z sześcioma tancerzami, trzema choreografami i swoją wieloletnią rzeczniczką, Liz Rosenberg. W pogotowiu czeka orszak przedstawicieli wytwórni Warner Bros. Za chwilę rozpocznie się próba występu. Choć przed występem w Portugalii Madonna przećwiczyła układ do „Hung Up” wielokrotnie, nalega, by przećwiczyć występ jeszcze trzy razy, aż oświetlenie i choreografia będą perfekcyjne.
Na przełomie lat 80. i 90. zdawało się, że w swojej chęci wywoływania kontrowersji, Madonna przeholowała. Widzieliśmy już płonące krzyże w teledysku „Like a Prayer” i bardzo wymowne przedstawienie nagości, sadomasochizmu i homoseksualizmu w książce „Sex”. Jednak teraz, gdy Madonna dojrzała, zainteresowała się duchowym wymiarem egzystencji i została matką, media obserwują ją jeszcze uważniej niż kiedykolwiek. (Przy okazji, Madonna z dumą opowiada mi o tym, jak otrzymała list od żony dr. Spocka, w którym ta chwali jej surowe metody wychowawcze, w tym obowiązujący w jej domu zakaz oglądania telewizji i nacisk na naukę języków obcych).
„To zabawne. Mówi się, że zbudowałam swoją karierę na kontrowersjach, więc teraz nawet moje metody wychowawcze i życie duchowe zbijają ludzi z tropu” – stwierdza Madonna. Przerywa i uśmiecha się. Jej zmarszczki przez chwilę wydają się głębsze, jednak nie wygląda przez to starzej , a… mądrzej. „Nie wiem, o czym to świadczy”. Przez chwilę nic nie mówi, zastanawia się. Mruży oczy, wydyma usta, wreszcie jej twarz ponownie się wygładza. „To świadczy o tym, że ludzie nie czują się pewnie, mając do czynienia z czymś, czego nie znają” – ogłasza triumfalnie. Ściąga czarny T-shirt, spod którego wyłania się biała koszulka z głębokim dekoltem na plecach. Ukazuje on zapięcie jej stanika w cielistym kolorze. Choć Madonna świetnie wygląda przed kamerą, na żywo wydaje się zbyt szczupła.
W ostatnim czasie Madonnę krytykowano przede wszystkim za przypisywaną jej rolę kabalistki. Technicznie rzecz ujmując, kabała jest mistycznym odłamem judaizmu. Jednak w przypadku Madonny mówimy o niebazujących na konkretnej religii naukach organizacji zwanej Centrum Kabały. Organizację założył Philip Berg na początku lat 70. – Centrum Kabały stało się instytucją, która ów mistyczny odłam judaizmu oczyściła, uprościła i przerobiła na potrzeby mas i epoki cierpiących na nadmiar bodźców materialistów poszukujących spokoju i duchowego oświecenia. Do niedawna na Centrum Kabały i publikowane przez nie książki spoglądano równie pobłażliwie, co na, powiedzmy, Wayne Dyera czy Deepaka Choprę. Tymczasem Madonna określa Kabałę mianem nie religii, ale filozofii.
Jednak w ostatnim czasie Centrum Kabały stało się celem ataków, po tym, jak na jaw wyszło m.in. to, jakich metod ima się organizacja, chcąc pozyskać fundusze i jakie kwalifikacje mają jej pracownicy. Zła prasa odbiła się także na Madonnie, które wpłaciła miliony dolarów na konto Centrum i choć Centrum Kabały zbudza o wiele mniejsze kontrowersje niż Kościół Scjentologów, Madonna współczuje Tomowi Cruise’owi. „Oboje jesteśmy obsmarowywani” – mówi Madonna. „Nie bardzo wiem, o co chodzi w scjentologii, więc nie mogę się na jej temat wypowiedzieć. Myślę jednak, że ci, którzy ją krytykują, także niewiele o niej wiedzą. Powinni zamknąć ryje”. Choć Madonna używa mocnego języka, w jej głosie nie słychać wrogości czy złości, ale siłę przekonania połączoną z pewną słabością, wynikającą z kompleksu „kobiety prześladowanej”. „Zawsze pytam, czemu nikt nie zawraca głowy chrześcijanom? Nie rozumiem tego. To przerażające. Gdyby się przyjrzeć temu wszystkiemu, okazuje się, że wszystkie organizacje są skorumpowane. Gdy tylko coś zaczyna się dziać na większą skalę, pojawiają się czarne owce. Spójrz, ile jest korupcji w Watykanie, w Kościele Katolickim. To szalone. Ale gdybym dała się poznać jako nawrócona chrześcijanka, ludziom w Ameryce o wiele łatwiej byłoby to zaakceptować”.
Mając na względzie jej upodobanie do ciągłego uczenia się, zainteresowanie Madonny Kabałą wydaje się sensowne. Na większości zajęć Madonna uczy się o zjawisku niezwykle złożonym i fascynującym: o samej sobie. Przemiana na poziomie tożsamości to z kolei trudny, czasochłonny proces, będący ciągłym wyzwaniem. Dla Madonny to narcystyczne ćwiczenie mające oduczyć ją narcyzmu. „Być może to brzmi banalnie, ale gdybym w nic nie wierzyła, gdybym nie potrafiła jakoś ogarnąć chaosu panującego na świecie – nie mówię tu o moim świecie, ale o świecie ogólnie – byłabym bardzo przygnębioną osobą” – mówi.
Podobnie jak inni artyści sceny pop, tacy jak Green Day czy Moby, Madonna otwarcie mówiła o swojej antypatii względem administracji prezydenta Busha. Kiedy Bush wygrał wybory w 2004 roku, bardzo ją to przygnębiło. „Byłam kompletnie załamana” – wspomina. „To był naprawdę smutny dzień. Nie rozumiem ludzi, nie rozumiem tego, że znając fakty, wciąż od nich uciekają”. Obecnie Madonna głosi teorię, że Amerykanie głosowali na Busha, bo to dawało im poczucie bezpieczeństwa. Ale jak dodaje, to nastawienie zmieniło się po ospałej, nie dość skutecznej reakcji rządu na powódź w Nowym Orleanie. „Wydarzenia 11 września były bardzo dwuznaczne” – mówi. „Nie dało się udowodnić, jaką tak naprawdę rolę odegrał w tym wszystkim rząd. Powstało zbyt wiele teorii sprzecznych z oficjalną. Zawsze można powiedzieć: <<o, to przez Michaela Moore’a>> albo <<to tylko pogłoski>>. Tak czy inaczej, sprawa z Nowym Orleanem dowiodła kompletnego braku odpowiedzialności rządu”.
Madonna przywdziewa nadmuchaną srebrną kurtkę w stylu disco i swoje wspaniałe srebrne buty i wchodzi na scenę. Po występie, w trakcie którego Madonna i reszta zespołu śpiewa i gra z playbacku, tańcząc do utraty tchu przed wyraźnie ospałą studyjną publicznością, gwiazda siada na kanapie w garderobie. Obok siadają członkowie zespołu Green Day.
Zachowanie Madonny w stosunku do obcych jest dość zabawne. Zadaje dużo pytań, przygląda się rozmówcy i zadaje kolejne, przemyślane pytania, ale jednak można odnieść niemiłe wrażenie, że nie tyle słucha innych, co po prostu pozwala im mówić. Dopóki rozmówca jest interesujący lub ma do zaprezentowania coś, czego Madonna pragnie się nauczyć, pozwoli mu mówić.
„Macie dzieci?” – pyta członków Green Day.
„Oglądaliście kiedyś „Napoleona Wybuchowca”?”
„Co robicie, kiedy chcecie się zabawić?”
Na to ostatnie pytanie odpowiada wokalista zespołu, Joe Armstrong, wspominając, że jedyny taniec, jaki zna, to „taniec pijanego marynarza”.
„Jak to się tańczy?” – pyta Madonna.
Joe wstaje i pochyla się do przodu, a jego ramiona bezładnie zwisają wzdłuż ciała, kiedy to pijacko kołysze się z prawej strony na lewą. Kiedy z ust zaczyna mu ciec ślina, Madonna daje mu do zrozumienia, że już wie, o co chodzi.
„Zauważyliście, że w miejscach, w których najwięcej płacą za występ, te występy są najnudniejsze? Na przykład w Las Vegas?” – pyta Madonna.
Padają kolejne pytania. I błyskotliwe odpowiedzi. Wszyscy dobrze się bawią. Wreszcie Madonna postanawia, że czas wracać do Londynu.
„Green Day będą musieli wyjechać przed Tobą” – informuje Madonnę producent programu.
„Dlaczego? To my mamy wyjechać pierwsi”.
„Mają już podstawione samochody, Twoje czekają gdzieś indziej, bo zatrzymałaś się za kulisami dłużej niż planowałaś” – wyjaśnia producent.
Madonna jest podenerwowana. Nie podoba jej się to, że Green Day wyjeżdżają pierwsi.
„W takim razie polecimy razem z nimi” – mówi.
„Ale oni jadą samochodem do Frankfurtu”.
„Aha” – odpowiada Madonna. Nagle w jej głosie słychać ulgę. Jej status królowej pozostał nienaruszony. „My mamy helikopter”.
Tym sposobem Green Day właśnie doświadczyli momentu Madonny.
Godzinę później, już w drodze do Londynu, raz jeszcze pojawia się temat „tańca pijanego marynarza”. Madonna wspomina, że jeden jedyny raz w życiu upiła się tak, że zwymiotowała. Następnie towarzystwo dyskutuje na temat teorii, jakoby po alkoholu ludzie zdradzali swoją prawdziwą osobowość, tę jej stronę, którą na co dzień tłumią. Dlatego też niektórzy po alkoholu stają się agresywni i złośliwi, inni z kolei wyluzowują się i dobrze się bawią.
„A jak ja się zachowuję, kiedy jestem pijana?” – pyta Madonna.
„W zasadzie tak samo” – odpowiada Price, producent ostatniej płyty.
„Łagodniejesz” – dodaje Shavawn.
„Tak, na pewno mniej się wszystkim zamartwiasz” – dodaje menadżerka, Angela.
„A więc tak naprawdę mniej się wszystkim przejmuję” – obwieszcza Madonna. Zapada się w swoim fotelu, rozchyla usta, ukazując zęby w uśmiechu. „Tak naprawdę lubię żyć chwilą” – stwierdza.
To nie jest moment Madonny. To po prostu moment.