Pani na włościach

Vogue

sierpień 2005
Hamish Bowles
Zdjęcia: Tim Walker
Tłumaczenie: RottenVirgin

Po czterdziestce Madonna – pisarka, piosenkarka, aktorka i scenarzystka – jest kobietą, której wpływy mają zasięg globalny, ale jej życie rodzinne toczy się tutaj, na angielskiej wsi. Hamish Bowles rozmawia z kobietą-kameleonem o jej najnowszym filmie, książce i rozkoszach małżeństwa.

„Kto by pomyślał?” – mówi Madonna ze śmiechem – „Ostatnie, co przyszłoby mi do głowy to, że poślubię miłośnika przyrody, polowań i pubów. A ostatnie, co przyszłoby jemu do głowy to, że poślubi bezczelną dziewczynę ze Środkowego Zachodu, która nie przyjmuje odmowy do wiadomości!”.

Madonnę spotykam w jej ciepłym, pomalowanym na kolor kości słoniowej sanktuarium – jej biurze mieszczącym się w iście ambasadorskim londyńskim domu, zbudowanym w georgiańskim stylu. To tu rozpoczęła kolejny etap swojego ekscytującego, pełnego wrażeń i bogatego w przedsięwzięcia życia. Ściany pokoju ozdobiono za pomocą niezwykle kosztownej techniki, która nadała im wygląd popękanej skorupki jajka. Uszyte z tafty firanki w bladych kolorach kołyszą się delikatnie na wietrze. Pokój bardziej przypomina hollywoodzki buduar niż biuro. Do tego oparty o kominek autoportret Fridy Kahlo z małpą, przywieziony prosto z jej eklektycznej, zaprojektowanej przez Wallace Neffa rezydencji z lat 20., mieszczącej się w Los Angeles.

Madonna pragnęła nacieszyć nim wzrok w swoich czterech kątach, jeszcze zanim obraz został wysłany do Tate Gallery jako jeden z głównych eksponatów cieszącej się olbrzymim zainteresowaniem wystawy poświęconej twórczości Kahlo. Na gzymsie kominka, pomiędzy pięknymi obrazami Francisa Picabii, znajduje się przerażający obraz Kahlo pt. „Moje narodziny”. „Jest trochę szokujący” – mówi Madonna, której szokujące obrazy z pewnością nie onieśmielają. W tym samym pomieszczeniu wisi zdjęcie autorstwa Helmuta Newtona przedstawiające idealnie uczesaną diwę, trzymającą w ustach wielki pistolet. W trakcie wycieczki po domu Madonna pokazuje mi naturalnej wielkości portret autorstwa Colliera Schorra, przedstawiający ślicznego, jasnowłosego chłopca w mundurze Hitler Jugend. „Widząc to zdjęcie, ludzie nie wiedzą, co powiedzieć” – opowiada. „Pozwalam im dać się zaskoczyć”. Czy Madonna, która w grudniu 2001 roku wręczała nagrodę Turnera w Tate Gallery (kiedy to przedstawiła się jako pani Ritchie) jest kolekcjonerką także brytyjskiej sztuki? „Mam obraz Francisa Bacona” – mówi skromnie. „Czy to się liczy?”.

Ze swoimi wyważonymi wypowiedziami, ubrana z typową dla wyższych sfer powściągliwością (dziś ma na sobie satynową bluzkę od Issy z nadrukiem w dzikie kaczki, czarne spodnie od Kate Hepburn i imitujące jaszczurzą skórę buty od Marca Jacobsa w morskim kolorze), otoczona czarującymi, dyskretnymi asystentami i u boku szarmanckiego męża, z którym wymieniam kilka uprzejmości, Madonna roztacza wokół siebie aurę księżniczki epoki edwardiańskiej – złotego wieku imperium, kiedy to zamożne Amerykanki masowo poślubiały ubogich brytyjskich szlachciców. Jej kruche piękno i bajeczna rezydencja dopełniają tego obrazu.

Ale przecież nikt nie rozumie idei metamorfozy lepiej niż Madonna. Swoją trasę koncertową z 2004 roku nazwała nawet „Re-Invention”. O kulisach tej trasy opowiada jej najnowszy film dokumentalny pt. „I’m Going to Tell You a Secret” w reżyserii Jonasa Akerlunda, który ma mieć swoją premierę pod koniec tego roku. Pod pewnymi względami film jest uzupełnieniem „Truth or Dare” z 1991 roku, filmu, który, wedle słów samej, dziś o wiele łagodniejszej Madonny, „chwilami trudno oglądać”. „Byłam strasznie samolubna” – opowiada. „Na pewnych etapach życia cały świat kręci się wokół ciebie, ale nie sposób tak żyć do końca swoich dni. Z drugiej strony, podziwiam swoją ówczesną ikrę i bezpośredniość!”.

Nowy film Madonny rozpoczyna się od sceny, w której tancerze walczą o angaż w przedstawieniu, kończy zaś relacją ze wzbudzającej wielkie emocje podróży Madonny do Izraela (gdzie jako studentka Kabały miała odwiedzić grób Racheli) i uroczą w swojej naiwności sceną przedstawiającą palestyńskiego i izraelskiego chłopca spacerujących ramię w ramię. „Jeśli mam zabrać widzów w podróż po swoim życiu, zabiorę ich w każdą z tych podróży. Mam nadzieję, że ich to poruszy” – wyjaśnia.

„W Izraelu czułam się jak nigdzie indziej” – opowiada Madonna. „W trakcie pobytu w Jerozolimie miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie… jakby porwała mnie jakaś siła. Czułam się tam bardzo dobrze. To dziwne, bo z jednej strony, to miejsce, które lada chwila może eksplodować, ale z drugiej strony, jest naprawdę wyjątkowe. To dlatego wszyscy roszczą sobie do niego prawa. Nie jest to jedno z tych miejsc, które ujmują każdego, ale ja jestem uzależniona od nowych doznań”.

Pomijając podróż do Jerozolimy i towarzyszące jej  niebezpieczeństwa, film zabiera widza w podróż także po najważniejszych miastach na trasie koncertowej Madonny – m.in. Los Angeles, Nowym Jorku, Las Vegas, Dublinie, Paryżu, stanowiąc przy tym przyprawiający o zawrót głowy kalejdoskop atletyzmu i zmian kostiumów. Przy projektowaniu kostiumów inspirowanych historią kina, Madonna po raz pierwszy współpracowała z Christianem Lacroix, który uszył bogato zdobiony, przypominający zbroję gorset, który niezmiernie przypadł jej do gustu. W tym samym czasie Karl Lagerfeld zaprojektował wyrafinowane kostiumy w stylu weimarskich kabaretów, które jednak okazały się zbyt delikatne, by można było przypiąć do nich odsłuch. „Byłam naprawdę przygnębiona, bo bardzo podobały mi się stroje jego projektu. Ale wciąż je mam – może założę je na inną okazję” – mówi. Przyjaciółka, Stella McCartney zaprojektowała trzyczęściowy garnitur rodem z londyńskiej Savile Row.

McCartney zaprojektowała także suknię, w której w 2000 roku Madonna brała ślub. „Chcesz ją zobaczyć?” – pyta poufale, sięgając po ciężki, oprawiony w pergamin w kolorze kości słoniowej album ze zdjęciami, które nigdy nie przedostały się do mediów. „Nikt poza moimi najbliższymi przyjaciółmi nie widział tych zdjęć” – mówi. Madonna brała ślub w klasycznej sukni uszytej z satyny w kolorze kości słoniowej, z osiemnastowiecznym gorsetem w kształcie klepsydry („Nieźle ściskał mi cycki!” – śmieje się Madonna) i krynoliną zwieńczoną niebotycznej długości trenem. Koronkowy welon z XIX wieku Stella znalazła na targu staroci. Został upięty za pomocą tiary należącej niegdyś do Grace Kelly. Pan Ritchie miał na sobie szkocki kilt. „W Szkocji nie sposób się ożenić, nie mając na sobie kiltu” – opowiada Madonna, która do swoich ostatnich występów zaangażowała szkockich dudziarzy w kiltach. „Jeśli mi coś pokazujesz, uważaj, bo mogę to wykorzystać w trakcie występów” – śmieje się Madonna. „Uwielbiam pracować w ten sposób”.

Odkąd zamieszkała w Anglii z mężem, Madonna stała się najnowszym skarbem narodowym tego kraju. Anglicy nadali jej nawet ksywkę Madge – analogicznie do zwyczaju redakcji tygodnika Private Eye, który zaszczyca królową Elżbietę ksywką „Brenda”. „Kiedy zaczęli tak mnie nazywać, bardzo mi się to nie podobało” – zdradza Madonna. „Kiedy jednak przyjaciel powiedział mi, że to skrót od „Your Majesty” (Wasza Wysokość – przyp. tłum.), stwierdziłam, że może być”.

Ale nie zawsze było różowo. Jej pierwszą wyprawę do Londynu w 1982 roku, dokąd udała się z przyjacielem, tancerzem Martinem Burgoyne, sfinansował zatrudniający ich w tamtym czasie właściciel baru Lucky Strike, mieszczącego się na nowojorskim East Village. „Pracowaliśmy tam jako barmani i regularnie obrabialiśmy kasę” – stwierdza rzeczowo Madonna. Kiedy już dość zaoszczędzili i wybrali się do Londynu, „chodzili po nocnych klubach”. „W sklepie Vivianne Westwood, World’s End, spotkałam Boya George’a. W tamtym czasie był postacią, z którą trzeba było się liczyć i naprawdę mnie to onieśmielało” – wspomina Madonna. „Był dla mnie naprawdę nieprzyjemny… i nadal jest!”. Mimo wszystko uznała, że miasto potrafi przyprawić o zawrót głowy. „Nie mogłam uwierzyć w to, jak poważnie wszyscy traktują własny wygląd, jak poważnie traktują modę i wizerunek. To było niezwykle ekscytujące i tak, na pewno wywarło to na mnie pewien wpływ”.

Do Londynu wróciła rok później, już na fali swojego pierwszego sukcesu. Historia związku z Anglią miała swój ciąg dalszy. „Kiedy stałam się sławna, nie mogłam wytrzymać w Londynie. Tutejsza prasa była dla mnie okropna” – tłumaczy. „Nie rozumiałam mentalności dziennikarzy brukowców. Uważałam, że są naprawdę podli. Poza tym 20 lat temu Londyn był zupełnie innym miastem, bardziej zamkniętym. W niedziele ulice wymierały. Nie było tu żadnych dobrych restauracji. To było zupełnie inne miejsce niż teraz i w życiu bym nie przypuszczała, że kiedyś będę tutaj żyć tak, jak żyję teraz”.

Odkąd poznała Guya Ritchiego, świat Madonny bardzo się zmienił. „Na początku nie widziałam w przeprowadzce nic zabawnego, ale teraz kocham Anglię i wolę mieszkać tutaj niż w Ameryce. Uważam Anglię za swój dom. Teraz już umiem jeździć konno, strzelać, łowić ryby. Gdybym chciała, mogłabym nawet zostać koneserką piwa. Nigdy za nim nie przepadałam, ale gdy jest się żoną Guya Ritchiego, spędza się sporo czasu w pubach i nawet spodobało mi się to”. O swoim małżeństwie mówi: „sednem małżeństwa i rodzicielstwa jest bezwarunkowa miłość. Trzeba się jej nauczyć. To najlepszy wkład w zmianę świata na lepszy. Wspaniale jest pójść czasem do sypialni dzieci i po prostu posłuchać jak oddychają. Dzięki dzieciom przestałam koncentrować się na sobie”.

To Trudie Styler wcieliła się w swatkę Madonny i Guya w trakcie proszonej herbatki w posiadłości w Wiltshire. Z wizyty Madonna pamięta „długie, wijące się schody… na których jedno za drugim ustawiły się jej dzieci – coś jak rodzina von Trapp! Witałam się z każdym po kolei, a na końcu szeregu stał Guy”. Madonna zamarła na widok wysokiego 30-letniego autora gangsterskiego filmu „Porachnki” (ów reżyserski debiut filmowy, podobnie jak akcent Guya, chwilami parodiujący londyński Cockney, zdradza jego arystokratyczną przeszłość. Ritchie dzieciństwo spędził w mieszącym się przy granicy z Walią Loton Park, posiadłości należącej do jego ojczyma, Sir Michaela Leightona. Tam też rozwijał swoje wędkarsko-myśliwskie pasje). Jak wspomina Madonna, w trakcie tego pierwszego, przyprawiającego o dreszcze spotkania, „przed oczami mignęło mi całe moje życie”.

Madonna nigdy nie miała w planach wcielenia się w rolę typowej brytyjskiej pani na włościach, przynajmniej dopóki nie zadecydowało o tym przeznaczenie. W 1998 roku wspólny przyjaciel przedstawił ją Hugonowi Vickersowi, niezwykle obytemu biografowi Cecila Beatona [oficjalnego fotografa rodziny królewskiej – przyp. red.]. Rozmawiali o jego książkach, w tym tej opowiadającej o jego mało prawdopodobnym romansie z Gretą Garbo („była naprawdę niezła i całkiem pieprzna” – tak mówi o książce Madonna). W ciągu kolejnych kilku lat prowadzili korespondencję mailową, a w końcu Vickers wysłał Madonnie wiadomość z pytaniem, czy pamięta ukochany dom Beatona – właśnie został wystawiony na sprzedaż. Madonna powiedziała o tym Guyowi, który, jak mówi, „zawsze chciał mieszkać na wsi. Kocha wieś, czego nie można było powiedzieć o mnie. Kocha przyrodę i zwierzęta”. Tak więc uznawszy, że po prostu czeka ich ciekawa wycieczka, wyruszyli do Ashcombe, bynajmniej nie planując zakupu domu. Ashcombe zrobił jednak na nich ogromne wrażenie. Nieopodal znajdują się miejsca kultu druidów – Avebury, Stonehenge. W głębi jednego z leżących nieopodal, romantycznych wzgórz Ashcombe, znajduje się celtycki cmentarz. „Jest tutaj coś mistycznego. Z jakiegoś powodu druidzi przytargali tu te kamienie! To miejsce w jakiś sposób przyciąga nas oboje” – opowiada Madonna.

Dom otaczają krajobrazy o niemal niewyobrażalnej urodzie. Spowity zielenią wioski, leży pośród dramatycznie wznoszących się wzgórz otaczających go ze wszystkich stron i majaczących w oddali pól. Cecli Beaton wspominał: „Gdy zobaczyłem dom po raz pierwszy, oniemiałem. Czułem się, jakby ktoś uderzył mnie w głowę magiczną różdżką”. Madonna i Guy byli równie zafascynowani tym miejscem. Usiedli w cieniu starego ostrokrzewu rosnącego przy domu; tam też Madonna zrobiła Guyowi zdjęcie wśród dzikich traw, które obecnie stoi na jej biurku. „Po prostu zakochaliśmy się w tym miejscu” – tłumaczy Madonna. „Latem to najpiękniejsze miejsce na świecie”. Wspomnienie dnia spędzonego w Ashcombe „utkwiło nam w głowach i nachodziło nas przez długi czas” – wspomina. W końcu nie potrafili się dłużej opierać magii miejsca i dom w Ashcombe był ich.

Choć cała posiadłość zajmuje powierzchnię ponad 1000 akrów usianych pagórkami i dolinami, nic nie może się równać z samym domem w Ashcombe, okazałą rezydencją zbudowaną w 1686 roku, doszczętnie rozebraną dwa stulecia później. Połowa eleganckiego bloku stajennego (w którym Beaton urządził studio) i przytulna mleczarnia przetrwały do dziś. Do historii przeszła beztroska, z jaką Cecil dekorował wnętrza rezydencji i jego całkowity brak wglądu na jej stylistyczną integralność. Łóżka w kształcie karuzeli zaprojektowanego przez neoromantycznego artystę Rexa Whistlera nie ma w posiadłości już od wielu lat, ale na swoim miejscu wciąż są wspaniałe, zwieńczone łukiem kamienne drzwi jego projektu, dzięki którym wiejski dom przeobraził się w rezydencję.

Kiedy państwo Ritchie przyjechali tu po raz pierwszy, „dom był w ruinie. Kuchnia była wielkości pudełka do butów a górne piętro było tak naprawdę strychem, zamieszkanym przez szczury i myszy”. Nowi właściciele stworzyli labirynt mieszczących się na poddaszu sypialni oraz dobudówkę naśladującą w swojej elegancji znajdujący się już na terenie posiadłości blok stajenny. Choć wygląda ona na osiemnastowieczną oranżerię lub pawilon francuski, jest to przestronna część posiadłości, w której znajduje się kuchnia, prywatna jadalnia i salon urządzony w iście swojskim stylu.

„Według mnie, Ashcombe w pewnym sensie odzwierciedla pragnienie zobowiązania, moje i męża” – mówi Madonna. „Może niekoniecznie ma on odzwierciedlać pragnienie zobowiązania wobec siebie nawzajem, ale na pewno ma odzwierciedlać pragnienie posiadania domu. Wspaniale mieć dom zamiast żyć jak Cyganie”. Dom stanowi także namacalne odzwierciedlenie więzi małżonków – tutaj klasyczny angielski styl stapia się z luksusowym Hollywood; to miejsce, gdzie przytulne, obite kilimem kanapy, rodowe srebra i obrazy przedstawiające dyscypliny sportowe sąsiadują z jedwabnymi, śnieżnobiałymi dywanami, nowoczesnym sprzętem hi-fi i bujnymi kwiatami prosto z oranżerii. To tutaj pamiętniki Cecila Beatona w pięknych obwolutach sąsiadują na półce z 22 tomami Zoharu, kabalistyczną lekturą małżonków.

Cecil Beaton kochał to miejsce całym sercem. Kiedy przewidziany na 15 lat okres wynajmu domu dobiegł końca i Beaton był zmuszony wyprowadzić się z niego, ustępując miejsca synowi właściciela, napisał elegię, która miała ukoić jego ból po wielkiej stracie, powojenne requiem na cześć ekscytujących, beztroskich lat 30., czasu przebieranek, maskarad i sztuczek. „Bawiliśmy się, śmialiśmy się, zakochiwaliśmy” – napisał. Dla Beatona miejsce to było ucieleśnieniem siedziby artysty, do której zapraszał wielkie talenty i pionierów stylu swojej epoki, by mogli dzielić z nim jego Eden: pisarza H. G. Wellsa, artystów Salvadora Dalego, Augustusa Johna, Christiana Berarda, Grahama Sutherlanda. Dołączały do nich znawczynie ówczesnego stylu, między innymi Marchesa Casati, Lady Ottoline Morrell, Mona Harrison Williams i Diana Vreeland.

Kiedy Madonna odwiedza posiadłość, „dużo gra na gitarze, chodzi na długie spacery, jeździ na rowerze. To miejsce, w którym można oddać się przygodzie. Przyjeżdża się tam albo po to, by popracować w skupieniu, zamyśleniu, albo aby zatracić się w urokach przyrody. Kiedy stąd wyjeżdżam, zawsze ogarnia mnie melancholia. Myślę, że w takim miejscu doskonale czują się malarze, pisarze czy fotografowie. Tutaj można poczuć się bezpiecznie. W tej wiosce można zniknąć innym z oczu. Jak okiem sięgnąć, nie widać żadnego domu. To taka tarcza ochronna przed światem” – opowiada. Obecnie Madonna pracuje nad nową płytą („To będzie wyłącznie muzyka taneczna”) ze swoim współpracownikiem Stuartem Pricem. Album ma się ukazać pod koniec tego roku. Planuje także trasę koncertową, która miałaby się zacząć latem 2006 roku oraz napisanie kolejnych historii dla dzieci. Jej ostatnia książka dla dzieci pt. „Lotsa de Casha” (wyd. Callaway) opowiadająca o najbogatszym człowieku świata, który straciwszy wszystko, zyskuje przyjaciela („W życiu jest coś o wiele ważniejszego niż sława i pieniądze – coś znacznie głębszego” – jak mówi), ukazała się krótko po premierze książki „Angielskie różyczki”, pierwszej książki dla dzieci, jaką napisała, i pierwszej z ośmiu planowanych części. „Angielskie różyczki” zapanują nad światem!” – śmieje się Madonna. Madonna opowiada o swoich dzieciach – ośmioletniej Lourdes, obdarzonej nadprzyrodzonym wdziękiem i elegancją właściwą dziewczynce, która traktuje swoje lekcje baletu niezmiernie poważnie, oraz czteroletnim Rocco, rozrabiace, istnym sobowtórze swojego taty. „Nigdy nie oglądali telewizji” – mówi szorstko ich mama. „I nic im nie jest. Nie sądzę, by im jej brakowało. Za to moja córka jest nienasyconą czytelniczką i bardzo mnie to cieszy”. „A czytasz brytyjskie gazety?” – pytam. „Co w tym domu się czyta? Na pewno nie gazety. I nie oglądamy telewizji. To jeden wielki hałas”.

Więcej radości sprawia państwu Ritchie wymyślanie własnych rozrywek. Z okazji czwartej rocznicy ślubu postanowili zorganizować ekstrawaganckie weekendowe przyjęcie na wzór tych urządzanych przez Beatona. „Zaprosiłam wszystkich moich przyjaciół i mieliśmy przygotować przedstawienie. Świetnie się bawiliśmy – poprzestawialiśmy meble, skonstruowaliśmy scenę, upięliśmy czerwone aksamitne kurtyny. Gwyneth, Stella i Chris skomponowali piosenkę. Była świetna, to była parodia piosenki „American Life” zatytułowana „American Wife”. Gwyneth fantastycznie rapowała, Stella śpiewała w chórkach, a Chris grał na pianinie. Tracey Emin (anarchistyczna brytyjska artystka) i Zoe Manzi (cudna konsultantka artystyczna) napisały wiersz i na przemian go recytowały. Sting grał na lutni, a Trudie czytała sonet. David Collins (pocieszny projektant wnętrz) zaśpiewał piosenkę pt. „Don’t Put Your Daughter on the Stage, Mrs. Ritchie” (nawiązując do piosenki Noela Cowarda pt. „Mrs. Worthington”, zjadliwej przestrogi kierowanej do bezlitosnej matki usiłującej zbić kapitał na swoim dziecku-beztalenciu). „Lourdes wcieliła się w rolę córki pani Worthington!” – śmieje się Madonna.

Jeśli chodzi o wkład Guya w imprezę, Madonna wyszukała egzemplarz parodii wzorowanej na sztukach z okresu Restauracji, zatytułowanej „The Town Wench or Chastity Rewarded” napisanej przez brytyjskiego filmowca, Johna Sutro z okazji  urządzonego przez Beatona w 1937 fete champetre. Państwo Ritchie odegrali scenę z owej sztuki. „Jest bardzo zabawna i naprawdę sprośna” – śmieje się Madonna. Według Madonny, Ashcombe jest „miejscem, które sprzyja spotkaniom w większym gronie. Chciałabym organizować takie spotkania częściej, ale bardzo trudno jest skrzyknąć wszystkich znajomych na raz, w ten sam weekend!”.

Według reżysera filmu „Truth or Dare”, Alka Keshishiana, „cokolwiek zakłada na siebie Madonna, nosi to z dużą pewnością siebie – można powiedzieć, z dziecięcą pewnością siebie, taką samą, z jaką dzieciaki bawią się w przebieranki na strychu”. Choć Madonna nadal lubi bawić się modą, jej związek z nią ewoluował. „Mam łączność ze światem mody ilekroć z kimś nad czymś współpracuję. Uwielbiam Johna Galliano, Gaultiera i Oliviera (Theyskensa). Uważam, że to prawdziwi artyści. Można dostrzec granicę oddzielającą prawdziwe rzemiosło, i sztukę od pozorów. Żyjemy w społeczeństwie, które ma obsesję na punkcie powierzchowności. Pracowałam z wieloma fotografami i wiem, jak bardzo uwielbiają retuszować zdjęcia!” – opowiada.

Zainteresowanie Madonny swoją garderobą i kostiumami ostatnio zdaje się mieć bardziej kuratorski charakter. Zespół ekspertów właśnie pracuje nad skatalogowaniem i konserwacją obszernej kolekcji strojów Madonny, obecnie przechowywanych w magazynie w Los Angeles. „Zatrzymałam je wszystkie” – mówi Madonna. „Suknię, w której śpiewałam <<Like a Virgin>> na rozdaniu nagród MTV. Stroje od Gaultiera uszyte na trasę <<Blond Ambition>>. Kostiumy ze wszystkich moich występów, kostiumy wszystkich moich tancerzy, kostiumy wszystkich po kolei. Zatrzymałam je, bo nie chciałam, żeby wystawiono je na sprzedaż gdzieś w Internecie… Zwykle jest tak, że gdy nie chcesz, by ktokolwiek inny miał twoją rzecz, musisz ją spalić… Chciałabym zorganizować wystawę, która byłaby pokazywana w różnych miejscach na świecie, tak jak wystawa strojów Jackie Kennedy. Chciałabym, aby pokazywano na niej nie tylko stroje, ale też teledyski, filmy, wywiady, materiały z koncertów. W ten sposób można byłoby zabrać widzów w multimedialną podróż”.

Dziś w licznych szafach Madonny znaleźć można przede wszystkim ciuchy w stylu rustykalnym, niekoniecznie zaś ekstrawaganckie kreacje, z których była niegdyś znana. Nawet tzw. garderoba w miejskim stylu, składająca się w dużej mierze z ciuchów od Prady, Miu Miu i McCartney, nosi znamiona mody rustykalnej. „Mam dużo ciuchów z tweedu, czapek i porządnych butów, w których da się chodzić – trudno przecież przemierzać posiadłość w szpilkach na nogach!” – opowiada Madonna. „Już nie poluję, ale mam sporo kostiumów, zaprojektowanych z myślą o polowaniach”. Sama posiadłość znana jest jako bardzo dobra strzelnica, jedna z pięciu najlepszych w Wielkiej Brytanii. Z każdego zagajnika, z każdych zarośli wyłaniają się bażanty i kuropatwy i leniwie przechadzają się po podwórku. Jeden bażant zuchwale dołącza do stadka ukochanych kurczaków Madonny, rywalizując z nimi o ziarenka rozsypane na kamiennym bruku.

Zważywszy na szaleństwo, z jakim wiąże się życie w błysku fleszy, Ashcombe wydaje się być idealnym azylem. „Jest niczym cyklon, w którego oku się zatracam” – opowiada Madonna. „Ogarnia mnie strach, ilekroć muszę opuścić swoje bezpieczne terytorium i ruszyć w wielki groźny świat. Tutaj można poczuć pełnię życia” – dodaje. „Od lat przylatuje do nas gołąb pocztowy. Zawsze pojawia się na naszym podwórzu”. Madonna najwyraźniej rozmyśla o ptaku, bo chwilę później dodaje: „Może to Cecil Beaton? Przyleciał punktualnie na sesję dla Vogue’a! Na pewno bardzo by się ucieszył, gdyby wiedział, że mieszkam w jego domu. Zresztą, pewnie o tym wie”.