Mija właśnie rok, odkąd Madonna dotarła ze swoją ostatnią trasą koncertową do Europy. Z perspektywy roku patrzę na ten moment jak na błogosławieństwo. Gdyby wówczas ktoś powiedział mi, że za rok o tej porze gospodarka będzie zamrożona, samoloty przestaną latać, a po ulicach będziemy chodzić w maseczkach, prawdopodobnie uznałbym to za żart. Tym bardziej więc tamten moment zyskuje teraz w mojej pamięci, ponieważ wielkie wydarzenie, jakim była podróż do Portugalii i przemierzenie jej śladami Madonny, a przede wszystkim udział w koncercie, to dziś wspaniałe wspomnienia czasów, kiedy życie wyglądało inaczej.

Poniższy tekst jest archiwalną relacją i recenzją opublikowaną na poprzedniej odsłonie bloga dzień po pierwszym europejskim koncercie z trasy „Madame X”. Na końcu wspominam w nim o emocjach, jakie nie opuszczały mnie wiele godzin po nim. Mija rok, jednak emocje nadal nie zniknęły. Oczywiście ciało opuścił ów nostalgiczny ból żołądka i pozytywnie nerwowy ścisk w mięśniach, ale emocje pozostały niczym zasuszone w książce kwiaty, będące wspomnieniem lata.

Porzucając nostalgię i tęsknotę, oddaję w Wasze ręce część tych uczuć.

Krystian


Odkąd na nowo rozbłysły światła oznaczające koniec koncertu, minęło już wiele godzin. A mimo to emocje dalej nie chcą odpuścić. Ekscytacja miesza się z przeżywaniem, odtwarzaniem zapamiętanych obrazków w głowie i próbą uzupełnienia w głowie luk na taśmie z zapisem wczorajszego wieczoru. Koncert wydaje się jednak odbywać w innym, lepszym życiu. W tym, w którym człowiek niczym antena zbiera wszystkie bodźce, mając wrażenie przebywania poza własnym ciałem. Taka jest Madame X. Poraża wszystkie zmysły. To intensywne przeżycie, pełne znaczenia i które trzeba oglądać z otwartym umysłem i sercem.

Czy pamiętacie te wielkie, przeładowane efektami stadionowe koncerty, podczas których z ekranów LED biją zapierające dech w piersi wizualizacje, podłoga się rusza, po scenie jeździ samochód, pojawia się ring bokserski, Madonna wychodzi z wysadzanej kryształami Swarovskiego kuli disco, a tancerze wykonują akrobacje nad głowami publiczności i karkołomne układy choreograficzne? Jeśli tak, to zapomnijcie o tym. „Madame X Tour” to Madonna w nowej odsłonie, jakiej jeszcze nie widzieliśmy. I nie oznacza to, że nie jest widowiskowo. Wręcz przeciwnie. To wspaniałe widowisko rodem z Broadwayu. Teatr muzyczny, w którym postać Madame X to everywoman będąca każdym ze swoich wcieleń, ale jednocześnie żadnym ponad miarę. A do tego intensywne przesłanie aktualne dla naszych czasów puka do czaszki z siłą młota pneumatycznego.

Pierwszy koncert w Europie, 50. w ramach trasy. Nie licząc krótkiego, charytatywnego koncertu z 2017 roku, to pierwszy regularny występ artystki na Starym Lądzie od ponad 4 lat. Dodatkowa wiadomość o filmowaniu show powoduje u nas zadziwiającą mieszankę ekscytacji i strachu. Podczas before party „starzy wyjadacze”, którzy zaliczyli już ponad 40 koncertów z tej trasy, powiedzieli nam, że nie ma co się spieszyć, bo show nie zacznie się przed 23:00. Wiadomo bowiem, że niezależnie od spóźnialstwa Madonny, filmowane koncerty rządzą się swoimi prawami i często opóźnienie jest nieuniknione. Na wszelki wypadek zrywamy się jednak z „biforka” po dwóch lampkach wina na tarasie hotelu Intercontinental, gdzie zatrzymali się Israel, Jenny i grupka fanów z Brazylii.

Po około dwudziestominutowym spacerze docieramy pod Coliseu Dos Recreios. Kolejka zwiastuje kłopoty, jednak po chwili okazuje się, że wpuszczanie publiki odbywa się bardzo sprawnie. Na wejściu, po okazaniu biletu, każdy przechodzi standardową kontrolę bezpieczeństwa (podobnie jak na lotnisku), podczas której wyjmowana jest zawartość kieszeni. Telefon, który wcześniej musiał zostać wyłączony lub wprowadzony w stan offline, trafia do pokrowca Yondr. Nie ma szans otworzyć go bez magnesu (opisuję to szczegółowo, ponieważ wiele osób prosiło o możliwie najdokładniejszy opis. Być może przyda się to komuś podczas przyszłych koncertów). Po kontroli zostajemy skierowani do odpowiednich drzwi. Tam każda osoba jest indywidualnie odprowadzana przez osobę z obsługi. Nie wiem jednak, czy dotyczy to absolutnie każdego widza, czy tylko pierwszych rzędów pod sceną.

Rozpoczyna się oczekiwanie. Wypatrujemy znajomych, chodzimy do siebie, rozmawiamy, żartujemy. Jeden z brazylijskich fanów mówi nam, że skoczy jeszcze do toalety, bo przecież jeszcze co najmniej dwie godziny czekania i… w tym momencie gaśnie światło… Show rozpoczyna się z opóźnieniem nie większym niż 20 minut! Łagodny kobiecy głos mówi nam standardowe formułki o bezpieczeństwie, zakazie robienia zdjęć i zaprasza do zajęcia miejsca na fotelu i rozkoszowania się podróżą w świat Madame X.

Nie będę tu streszczał całego show piosenka po piosence, bo mam nadzieję, że wkrótce sami będziecie mogli to zobaczyć. Pierwszy akt show mija dość szybko. „God Control” to mocne otwarcie, przypominające trochę występ z Pride Island, ale tym razem w strojach inspirowanych XVIII wiekiem. Wykonanie to jest chyba metaforą współczesnej Ameryki, w której pozorna beztroska miesza się ze starciami z policją, a gdzieś na boku majaczą idee Ojców Założycieli. Prawdziwy teatr ma miejsce dopiero podczas „Dark Ballet”. Piosenka zginęłaby na arenie, ale do teatru nadaje się idealnie. Kiedy Madonna weszła na fortepian, trzaskając gwałtownie jego klapą i kiedy położyła się na nim, śpiewając do pianisty vocoderową część, zwyczajnie zamarłem. Miałem ją dokładnie przed sobą, po lewej stronie sceny (patrząc z perspektywy widza). A potem „Human Nature”, gdzie Madonna w okrągłym otworze w schodach staje na rękach… Przez chwile zdawało się, że przeczy nie tylko prawom fizyki, ale i biologii. W końcu ona ma 61 lat, a robi rzeczy, których większość z nas, zwykłych śmiertelników, nie byłaby w stanie zrobić przed trzydziestką. Kiedy na scenę weszły trzy najmłodsze córki artystki, zrobiło się tak… rodzinnie.

Rodzinna atmosfera to chyba najlepsze określenie. W końcu Madame X przyjechała do domu. W powietrzu naprawdę dawało się wyczuć niesamowitą atmosferę. Większą część koncertu absolutnie wszyscy stali. A kiedy w „Like a Prayer” obejrzałem się za siebie, naprawdę każdy, ale to każdy klaskał w dłonie nad głową. Atmosfera udzieliła się także Madonnie. Nigdy nie zapomnę, jak pod koniec hitu z 1989 roku przestała śpiewać w momencie „…and it feels like…”, a cała arena dokończyła chóralnym „home” jak na swego rodzaju nabożeństwie, co gwiazda wieczoru podsumowała uroczym uśmiechem. Emocje udzieliły jej się jednak najbardziej, kiedy opowiadała o swojej kontuzji, co zresztą zostało nagrodzone gromkimi brawami. Nigdy nie zapomnę jej wyrazu twarzy, kiedy malowały się na niej oznaki walki ze łzami. Walki przegranej, bo po policzku pociekła wielka łza…

W tej chwili pomyślałem, że Madonna nigdy nie była bardziej ludzka. Przez blisko 40 lat kariery niemal niezniszczalna, nie dała się pokonać religijnym fanatykom, politycznym przeciwnikom, obłudnym strażnikom moralności, umniejszającym jej mizoginom, ale jednak musiała ugiąć się wobec własnego zdrowia i zdała sobie sprawę, że z tym nie wygra. Jak bardzo aktualne stały się słowa z utworu „Eva’s Final Broadcast” z „Evity”: „sad to be defeated by her own weak body”…

Czy jednak jest tak źle? Nie, ale koncertowa choreografia jest znacznie spokojniejsza i pozbawiona karkołomnych wyczynów zarówno po stronie Madonny, jak i tancerzy. Jej ruchy są nadal efektowne, ale tak ostrożne, jak jest to możliwe, aby nie nadwyrężać niepotrzebnie kontuzjowanej nogi. W dodatku teatralne show sprawiło, że tym razem każdy ruch ma znaczenie, wpisuje się w ukrytą symbolikę występu, jaką jest wolność i szacunek dla człowieka, a także wezwanie do działań. Przesłanie szczególnie widać w „Future”, gdzie w tle oprócz postapokaliptycznych krajobrazów i wojny na Bliskim Wschodzie, pojawia się wymowna scena płonącego buszu, niczym w Australii, która płonęła w tym samym momencie. Wracając jednak do ruchu – jest go naprawdę sporo i wygląda efektownie. Madonna wróciła do formy maksymalnie, jak da się to zrobić w tak krótkim czasie. Tancerze z kolei to bardziej odtwórcy ról niż umięśnieni atleci pokonujący granice ludzkiego ciała. Artystka sama zresztą podkreślała wielokrotnie, że szuka właśnie aktorów, a nie typowych tancerzy. Ich rolę widać zwłaszcza w portugalskim akcie show, gdzie są fascynującą oprawą występu, przeniesieniem atmosfery Lizbony i okolic na scenę.

Show dostarcza różnych emocji. W przypadku „Medellin” to niemal euforyczna radość, kiedy Madonna schodzi ze sceny w publiczność i znajduje się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Moim momentem był ten, kiedy usiadła na schodach obok mnie. Nigdy nie zapomnę tego momentu, ponieważ zamarłem. Nigdy nie miałem Madonny bliżej siebie niż w tamtej chwili.

Nie dotknąłem jej jednak, mimo że wiele osób o tym marzy i wiele z tego korzystało. Pamiętam bowiem ten ułamek sekundy, kiedy na jej twarzy pojawiło się przerażenie na widok wyciągniętych w jej stronę rąk, przez które musiała przejść dwukrotnie. Uznałem wówczas, że inną sytuacją jest, kiedy przybija z ludźmi piątki czy „żółwiki”, a inną, kiedy kontakt jest na niej wymuszany.

O ile z „American Life” bije złość na obecną sytuację polityczną, o tyle „Extreme Occident” to ten moment, który ogląda się na siedząco, z poczuciem wciśnięcia w podłogę przez udzielające się emocje, kiedy platformy zaczynają wirować wokół własnej osi. Madonna przy pomocy światła i oszczędnej scenografii tworzy niesamowitą opowieść o swoim życiu.

„I Don’t Search I Find” to z kolei ten występ, kiedy nogi chcą tańczyć, ale na scenie tyle się dzieje, że ogląda się to z zapartym tchem. Trochę tak, jak podczas „Gang Bang” na MDNA Tour. Ten występ to absolutny majstersztyk! Mam nadzieję, że zostanie on opublikowany na kanale Madonny przy okazji premiery DVD, bo zdecydowanie powinien go zobaczyć każdy. Podobnie zresztą jak „Frozen”, gdzie czuć ducha Marthy Graham – Madonna, oświetlona pojedynczym reflektorem, wykonuje w tle pozy rodem z „Lamentation”, a na półprzeźroczystej tkaninie wyświetlany jest film z tańczącą współczesny balet Lolą. Oto matka, mała i bezbronna, oddająca scenę we władanie córki. Symboliczna niemal scena miłości i zachwytu matki nad dzieckiem.

Na pierwszym lizbońskim koncercie były obecne wszystkie dzieci Królowej Popu, o czym wspomniała jako o jednym z powodów, dla których ta data jest dla niej szczególna. Na tym jednak nie koniec wyjątkowych gości. Do walki o polaroida stanął Francesco Scognamiglio, projektant mody, którego fioletową sukienkę nosi Madonna podczas koncertu. Przegrał on jednak z fanem, który zaproponował 5000 Euro w zamian za zdjęcie. Francesco miał jeszcze jeden swój moment, kiedy Madonna usiadła obok niego po „Medellin”, aby uciąć sobie krótką pogawędkę. Najbardziej wyjątkowym gościem na koncercie był jednak Dino D’Santiago, o którego wpływie na płytę „Madame X” Madonna wiele opowiadała podczas występu. Ukoronowaniem całości było wspólne wykonanie „Sodade” Cesarii Evory. Usłyszeć akurat ten utwór, w tym mieście i z takim gościem… to ukoronowanie marzeń fana i przywilej uczestnika tego koncertu!

Nieocenionym klejnotem tego koncertu są kobiety z Orquestra De Batukadeiras De Portugal, które w swoim rodzinnym mieście występowały z Madonną w pełnym, trzydziestoosobowym składzie (w trasie uczestniczyła połowa). To nie tylko chór, ale żywa, rdzenna energia przeniesiona na scenę. „Batuka” na żywo, poprzedzona śpiewami tych kobiet, to bardzo oszczędny, ale niezwykły moment koncertu, w którym czuje się owo porozumienie duszy, o którym mówiła piosenkarka w filmie „World of Madame X”.

Zdaje się również, że przyjazd do Europy dał Madonnie poczucie ulgi po niezbyt dobrze przyjętych koncertach w Stanach. Tu jest wśród swoich, którzy znają jej historię i rozumieją zarówno ją, jak i źródła jej inspiracji. Dlatego podczas koncertu można było odnieść wrażenie, że poza nerwami spowodowanymi obecnością kamer (jak stwierdziła podczas koncertu – jeśli się denerwujesz, to znaczy, że Ci zależy) autentycznie dobrze się bawiła, a uśmiech był szczery. Kiedy wraz z Batukadeiras stanęła na krawędzi sceny, śpiewając chóralną partię „Come Alive”, można było wręcz odczuć, jak bardzo nie chce kończyć tej celebracji radości i jedności.

Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem. Dwukrotnie (w „American Life” i „Killers Who Are Partying”) Madonna pomyliła słowa. Tuż przed sprzedażą polaroida z ucha wypadł jej również odsłuch, który zaplątał się w perukę. A tuż przed „Sodade” siedząca na fortepianie gwiazda miała problem z obcasem, który zaczepił jej się o suknię.

Chciałbym również powiedzieć kilka słów na temat jej żartów. Jak każdy wie, Madonna ma specyficzne poczucie humoru, czego dowodem jest słynny „kawał” o terroryście i gwieździe pop znany z „I’m Going To Tell You a Secret”. Oczywiście podczas tego koncertu zdarzają się podobne, podczas których wskazówka na żenadometrze mocno skacze (jak choćby „słynny” żart o małym penisie i Donaldzie Trumpie), ale równoważone są przez… spontaniczność. Wygląda na to, że Madonna, kiedy usilnie chce być śmieszna, to kiepsko jej to wychodzi, ale kiedy pozwoli sobie na zabawne interakcje z fanami i żarty wymyślane na bieżąco, wtedy wypada nie dość, że szczerze, to jeszcze naprawdę zabawnie. Miło się jednak patrzy na Madonnę, która mniej jest wystudiowaną, wyreżyserowaną pozą, a bardziej czerpiącą radość z występu artystką, która nie boi się spontaniczności.

Show doczekało się kilku nieznacznych zmian. Poza powrotem coveru Cesarii Evory, z jakiegoś powodu Madonna zrezygnowała jednak z „Papa Don’t Preach”. Zamiast tego w akcie fado pojawił się fragment „I Can’t Help Falling In Love” Elvisa Presleya, jako wspomnienie Celeste Rodrigues, która miała ponoć poprosić Madonnę, aby zaśpiewały razem ten utwór, kiedy się spotkały.

Przejdźmy teraz do kwestii drażliwej, czyli wokalu. Podczas poprzednich koncertów, z których audio udało mi się gdzieś znaleźć, bywało różnie. Czasem lepiej, czasem gorzej, zazwyczaj po prostu poprawnie, ale bez fajerwerków. Nie wiem, czy to kwestia wypoczynku na Malediwach, który zapewne przysłużył się Madonnie, ale lizboński koncert z 12 stycznia 2020 wyróżniał się naprawdę powalającym wokalem. Podczas wykonywania numeru „Fado Pechincha” Madonna wręcz popisuje się swoim głosem. I może nie jest on najmocniejszym ani najbardziej wybitnym na świecie, ale jak żaden inny potrafi odmalować emocje. A vocoder? Pojawia się naprawdę tam, gdzie powinien. I nie tyle służy zatuszowaniu prawdy, ile należy go traktować jako zabieg artystyczny, typowy zresztą dla Mirwaisa, co wiemy przynajmniej od 20 lat. Jego zastosowanie naprawdę oddaje to, co się dzieje na scenie, np. na początku „God Control”, kiedy Madonna pojawia się za amerykańską flagą, śpiewając jakby z innego wymiaru, albo w „Future”, gdzie ruiny miast i pożary na animacji tła ujęte są w żółty filtr. Ma się wówczas wrażenie, jakby ludzkość stała się bezmyślnymi robotami, które w imię zaspokojenia niepohamowanego konsumpcjonizmu w niekontrolowany sposób zatruwają środowisko, doprowadzając wreszcie do własnej zagłady. Głos Madonny brzmi wtedy jak z zaświatów. Jak wezwanie do opamiętania.

Koncert był niemal dobę temu, ale ciągle taśma wczorajszego dnia jest zapętlona w mojej głowie. Ciągle zdaje mi się, że to było przed chwilą. Lizbona, Madonna i ten wspaniały koncert to najlepsze, czego może chcieć fan. Show zafundowało mi takie emocje, że nawet teraz je czuję, choć minęło już tyle czasu… A Wy, jeśli jeszcze się wahacie – kupcie bilety i idźcie zobaczyć Madonnę. Ceny są wysokie, ale nie żałuję ani złotówki i Wy też nie będziecie. To był najlepszy koncert, jaki w życiu widziałem. I wcale nie musi być to widowisko takie jak MDNA Tour. Wystarczy Madonna i 2,5 godziny jej muzyki, która po raz kolejny okazuje się ścieżką dźwiękową życia fana oraz niezmierzona dawka emocji, które ta mała osóbka potrafi tchnąć w człowieka…