Madonna: Pamiętniki Evity

Vanity Fair

listopad 1996
Tłumaczenie: RottenVirgin
Korekta: Krystian

CZĘŚĆ DRUGA / CZĘŚĆ TRZECIA


To dziennik o wszystkim – zbiór szkiców poświęconych uczuciom, pomysłom i marzeniom związanym z jednym tematem – pracą nad filmem „Evita”. Do czasu, gdy ten film pojawi się na ekranach, przez dwa lata pośrednio będę żyć jej życiem. Pamiętam, jak w Boże Narodzenie 1994 roku napisałam pełen oddania list do reżysera filmu, Alana Parkera. Wymieniłam w nim powody, dla których byłam jedyną osobą zdolną wcielić się w Evitę i zrozumieć jej pasję i ból. Prawdę mówiąc, nie napisałam tego listu z własnej woli. Czułam, że do napisania listu natchnęła mnie jakaś obca siła.

Niedługo później Alan odezwał się i po kilku wyjątkowo nerwowych spotkaniach rola należała do mnie. Był to dopiero początek czegoś, co okazało się wielką przygodą. Mogłabym karcić samą siebie za to, że nie zaczęłam pisać dziennika już wtedy, ale miałam naprawdę mało czasu. Musiałam nauczyć się roli, szkolić głos, doskonalić się w tangu, jeszcze zanim poleciałam do Londynu, aby tam nagrać ścieżkę dźwiękową. W ciągu roku przeżyłam wiele emocjonujących chwil, a jeszcze nawet nie zaczęliśmy pracy nad filmem, więc na miesiąc przed rozpoczęciem zdjęć obiecałam sobie, że będę zapisywać wszystko, co mi się w tym czasie przytrafi. Miałam pietra, bo wiedziałam, że rozpoczynam pracę nad dziełem swojego życia. Chciałam zapamiętać każdy szczegół tego przeżycia. Tak to się zaczęło…

Nowy Jork, sobota, 13 stycznia 1996

Po serii opóźnień nareszcie otrzymałam błogosławieństwo na wylot do Buenos Aires. Bardzo potrzebuję paru tygodni przed rozpoczęciem zdjęć na próby, przymiarki kostiumów i testy przed kamerą. Ale – co jeszcze istotniejsze – muszę zbadać mit Evy Peron. Argentyński dziennikarz, którego poznałam w Londynie, zgodził się spotkać ze mną w Buenos Aires i zaaranżować spotkania z ludźmi, którzy znali lub pracowali z Evą, jak również spotkania z kilkoma antyperonistami. Większość z nich jest już bardzo sędziwa i z pewnością będą traktować mnie dość podejrzliwie. Trudno mi ich za to winić, jeśli wszystko co na mój temat wiedzą, pochodzi z gazet. Jestem gotowa ich rozbroić i sprawić, by podzielili się ze mną największymi, najmroczniejszymi tajemnicami Evy.

Buenos Aires, sobota, 20 stycznia 1996

Jest ranek i właśnie przybyłam do hotelu. Jest okazały w obskurny sposób. Wysokie sufity, wielkie okna i uroczy balkon. Mogę poskarżyć się jedynie na to, że mój pokój znajduje się na drugim piętrze, skąd słyszę jak fani skandują „Eva/Madonna” i śpiewają moje piosenki. W ciągu dnia bardzo mi to schlebia, ale w nocy, gdy będę się starała zasnąć, nie będzie już tak miło. W drodze z lotniska, dwa razy zobaczyłam na murach graffiti „Evita żyje, Madonna, wynocha”. Niezłe powitanie. Przeczytałam też w lokalnej gazecie, że Alan Parker, Antonio Banderas, który gra Che, oraz ja uważani jesteśmy za personae non gratae, co stanowi kulturalny sposób na to, by dać do zrozumienia, że jesteśmy zwykłymi szumowinami. Oczywiście wszystkie te komentarze pochodzą od niewielkiej grupy peronistów, rozpaczliwie próbujących zwrócić na siebie uwagę i nie do końca zdających sobie sprawę z tego, przeciw czemu protestują. Jestem pewna, że przyszliby do mnie na herbatkę, gdybym ich zaprosiła. Nic mnie nie zniechęca.

Buenos Aires, niedziela, 21 stycznia 1996

Dziś odważyłam się wyjść do miasta, by porozmawiać z ludźmi, którzy znali Evitę. Najbardziej interesującą rozmowę odbyłam z Tuco Pazem, który przez ponad 40 lat był argentyńskim dyplomatą. Evę poznał, gdy miała dwadzieścia dziewięć lat, i jako pierwszy powiedział mi, jak bardzo była nieśmiała. Stwierdził, że jej agresywne zachowanie służyło za przykrywkę dla niepewności, jaką czuła w otoczeniu pewnych ludzi. Powiedział, że miała silny charakter, ale wiele osób nudziło jej monotematyczne zainteresowanie polityką. Nic innego jej nie interesowało (to tylko dlatego, że Prada jeszcze wtedy nie szyła sukienek!). Powiedział, że Juan Peron uczył ją przemawiania. Peron siadał na krześle, Eva stawała za nim i przemawiała. Po czym rzucał kilka tematów, które miała zreferować. Peron ciągle zmieniał temat, aby zachowywała czujność. Aby się nie stresowała, siedział odwrócony plecami do niej. Z jakichś powodów wzruszyła mnie ta opowieść. Fakt, że Peron znalazł czas aby to robić, wydawał się dowodem wielkiej miłości i troski. Apartament Tuco był piękny – pełen starych książek i kubistycznych dzieł sztuki. Niestety, za sprawą około pięciuset wrzeszczących fanów moje wyjście z budynku było niemal niemożliwe. Tutejsza policja nie jest przesadnie zorganizowana i nie mam u boku wystarczającej liczby ochroniarzy, więc przejście paru metrów od budynku do samochodu było naprawdę przerażające. Dziwnym trafem na jakieś trzy sekundy wylądowałam na ziemi. Zdołałam jakoś wczołgać się do samochodu i zamknąć drzwi, gdy zauważyłam, że nie mam jednego buta, a obcas drugiego złamałam. To były buty od Versace. Tylko spokojnie. Gdy już wszyscy wsiedli, czym prędzej ruszyliśmy, a wtedy zauważyliśmy, że jakaś dziewczyna kurczowo trzyma się dachu. Zatrzymaliśmy się, żeby ją stamtąd ściągnąć, a ona wierzgała nogami, płakała i krzyczała, że mnie kocha. Chciałam dać jej wizytówkę mojego psychiatry, ale kierowca za szybko ruszył.

Buenos Aires, poniedziałek, 22 stycznia 1996

Dziś nie opuściłam swojej celi. Chcę uniknąć jakichkolwiek zamieszek, dopóki kwestia bezpieczeństwa nie zostanie rozwiązana. Nie było tak źle. Przez cały dzień padało, a okiennice uderzały w okna mojej sypialni. Sądzę, że w moim pokoju zjawił się duch Evy.

Niezwykle elegancki, świetnie wyglądający starszy pan nazwiskiem Hector Villanueva, przybył, by ze mną porozmawiać. Spotkał Evitę, gdy miała dziewiętnaście lat i pracowała w rozgłośni radiowej. Powiedział, że bardzo mu się podobała, ale nic z tego nie wynikło, bo był żonaty (czegoś takiego nie usłyszałabym od żadnego z facetów, których znam). Okazało się, że nasza droga Evita lubiła pić piwo i chodzić na mecze bokserskie. Dziewczyna w moim typie! Powiedział, że jej ulubionym daniem był panierowany kotlet cielęcy z sadzonym jajkiem i frytki. Jutro skosztuję. Jedyną metodą, by jeść tu rozsądnie, to nie jeść wcale. Coś takiego jak dieta beztłuszczowa jeszcze tu nie dotarło. Wciąż usiłuję się przyzwyczaić do moich brązowych szkieł kontaktowych, od których kręci mi się w głowie, mam mdłości i czuję się, jakby wokół wciąż było ciemno. Ale może tak właśnie się dzieje, gdy przez cały dzień siedzi się w hotelowym pokoju. Muszę częściej wychodzić. Zaczynam zbyt często rozmawiać ze swoją suczką. Mogłabym przysiąc, że już powiedziała do mnie: „mamo”.

Buenos Aires, wtorek, 23 stycznia 1996

Pierwszy dzień piekła. Po pierwsze, spało mi się beznadziejnie. Co dwie godziny dzieciaki przychodziły pod okno, wywołując mnie na balkon i wyznając dozgonną miłość, bynajmniej nie słowami Szekspira. Bo i po co mieliby spać? Tu wszyscy są bezrobotni – nikt nie musi rano wstać i iść do pracy. Zarabia tu jedynie prasa, a ta gotowa jest na wszystko, byleby tylko zrobić mi zdjęcie czy czegoś się o mnie dowiedzieć. Czasem wydaje mi się, że w hotelu telefony są na podsłuchu, a personel przekupiono. W każdym oknie widzę wycelowane we mnie obiektywy, a wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, ukryłam w sekretnym miejscu, bo nawet sejf wygląda podejrzanie. Ale to, że utkwiłam w niecywilizowanym kraju, nie oznacza, że nie mogę się ani trochę zabawić. Bardzo chciałam pójść pozwiedzać. Uknułyśmy misterny plan, według którego Caresse, moja asystentka, miała wyjechać spod hotelu samochodem, którym zwykle jeżdżę i tym samym wprowadzić w pole fanów i prasę. Chodziło o to, by wszyscy ruszyli za samochodem, którym nie jechałam. Potem ja, wraz z ochroniarzami, miałam wyruszyć vanem. Mieliśmy leżeć na podłodze, dopóki wszyscy nie znikną z pola widzenia. Dobre wieści są takie, że poskutkowało i mogłam pozwiedzać w spokoju. Wybrałam się na cmentarz Recoleta, na którym pochowano Evę. Nigdy nie widziałam równie pięknego i posępnego miejsca. Wszędzie pełno było dzikich kotów i mauzoleów, jedno piękniejsze od drugiego. Piękne pałacyki, przez okna których zobaczyć można było trumny w otoczeniu gargulców, posągów, malowideł religijnych, tablic pamiątkowych, wieńców i oprawionych fotografii. Umarli żyją stylowo. Złe wieści tyczą się tego, co przytrafiło się Caresse. Została aresztowana i kompletnie roztrzęsiona zadzwoniła na moją komórkę. Prasa wściekła się, gdy dowiedziała się, że nie jechałam tym samochodem. Caresse wysiadła z samochodu i została zaatakowana przez paparazzo, który zaczął ją popychać i wyzywać od dziwek. Poprosiła więc kierowcę, aby zawiózł ją z powrotem do hotelu. Przejechali około mili, gdy ich samochód zatrzymała policja, mrucząc coś o przestępstwie, w które jest uwikłana. Oczywiście nie miała przy sobie paszportu, co w tym miejscu jest przestępstwem karanym śmiercią. W końcu Luciano, mój argentyński ochroniarz, pociągnął za odpowiednie sznurki i pięć godzin później Caresse wróciła do nas. Była roztrzęsiona. Wtedy poznaliśmy ciąg dalszy historii. W Argentynie każdy może oskarżyć każdego o przestępstwo i zlecić przeszukanie jego domu czy samochodu. Często zdarza się, że oskarżony trafia na komisariat, jeszcze zanim pozna zarzuty, jakie mu się stawia. W tym przypadku prasa najwyraźniej chciała mnie wrobić. Dzięki Bogu, że nie jechałam tym samochodem. Dwóm nastolatkom zapłacono, by rzucili się pod samochód, gdy wyjeżdżał z tunelu, po czym ruszono w pościg za przestępcą (którym, jak sądzili, byłam ja), by go zatrzymać, wezwać policję i mieć o czym pisać w nagłówkach, w tym przypadku o gwieździe rozjeżdżającej niczego się niespodziewających fanów. Gdy zdali sobie sprawę z tego, że zrobiliśmy ich na szaro, postanowili zadręczyć Caresse. Gdy dojechała na komisariat, krzyczeli: „Morderczyni! Morderczyni!”. Zadzwoniłam do mojego producenta i menadżera i zagroziłam wycofaniem się z projektu, jeśli nie wzmocnią ochrony. W przeciwnym razie będziemy trafiać na komisariat, ilekroć prasa będzie potrzebować sensacyjnego materiału. Czy już wspomniałam, jak bardzo było to przerażające? Myślę, że było to bliższe dyktaturze niż cokolwiek, co dane mi będzie przeżyć. A czy wspomniałam o tym napalonym gliniarzu, który ciągle powtarzał Caresse, jaka to nie jest piękna i jak to przesuwał palcami po jej włosach?

Buenos Aires, czwartek, 25 stycznia 1996

Ile razy wchodzę lub wychodzę z budynku, wciąż jestem taranowana. Dziś przyjeżdża najlepsza ochrona. Zobaczymy, czy coś się zmieni. Muszę przestać czytać gazety. W prasie przedstawia się mnie albo jako głupią cipę, która niegodna jest wcielenia się w świętą Evitę, albo zepsutą amerykańską gwiazdę filmową, której w ogóle nie obchodzi prawda. Są ludzie, którzy doceniają to, co próbuję tu robić, ale niezbyt ich słychać. Życzliwość jest bojaźliwa, zło przekrzyczy wszystkich.

Zeszłego wieczoru wybrałam się na przyjęcie i poczęstowano mnie zarazkami wszystkich wokół. Tutejszy zwyczaj nakazuje całować każdego na przywitanie, zamiast podawać rękę. Byłam zbyt zmęczona, by coś napisać. I zbyt zrzędliwa!

Buenos Aires, piątek, 26 stycznia 1996

Wybrałam się na kolację z operatorem filmowym, Dariusem Khondji. Jest niesamowicie utalentowany i przeuroczy. Długo rozmawialiśmy o tym, że ekipa pracująca nad filmem powinna być bardziej zgrana i przestać na wszystko narzekać. Oczywiście łatwo mu mówić, ludzie nie rzucają się na niego, próbując go zadusić i zedrzeć z niego ubranie, ilekroć usiłuje wyjść z budynku. Mimo wszystko ma rację mówiąc, że ekipa powinna być bardziej solidarna i mieć bardziej pozytywne nastawienie, w przeciwnym razie nie przetrwany pracy nad tym filmem. Do domu wróciłam bardzo podbudowana, ale zadzwonił Freddy, mój menadżer, mówiąc, że wiadomości amerykańskie podały, że ktoś grozi mi śmiercią i muszę natychmiast wracać do domu. Freddy nie rozumie, że wszyscy Latynosi przesadzają. Gdyby ludzie mówili tylko o dobrych rzeczach. Na przykład o Starej Gwardii, którą poznałam, a która rozmawiała z prasą. Pojawiło się po tym wiele pochlebnych artykułów. Myślę, że karta się odwraca. Prezydent Menem być może zgodzi się na spotkanie ze mną. Nie po to przyjechałam aż do Buenos Aires, żeby zaśpiewać „Don’t Cry For Me Argentina” w hali dźwiękowej. Kazałam Freddy’emu się uspokoić, włożyłam zatyczki do uszu i poszłam spać.

Buenos Aires, sobota, 27 stycznia 1996

Zeszłej nocy śniło mi się, że ma wystąpić potężne trzęsienie ziemi, które zniszczy świat. Biegałam w kółko, pakując walizki, aż zdałam sobie sprawę, że nie będą mi do niczego potrzebne. Spotkałam się ze wspaniałym argentyńskim historykiem, Jose Luisem Peco i przez trzy godziny opowiadał mi o historii Argentyny i ruchu peronistycznym. Wspaniały człowiek, ale wciąż wychodził do łazienki. Być może ma tylko jedną nerkę. Później wybrałam się na drinka z Placido Domingo. Był niezwykle czarujący. Powiedział, że odrzucił ofertę Alana Parkera, by zagrać Perona. Po 20 minutach rozmowy ze mną stwierdził, że żałuje własnej odmowy. Latynosi pojawili się na świecie po to, by czarować kobiety. I męczyć je!

Później: do scen, w których gram młodą Evę, zrobiłam sobie makijaż i nareszcie dobrałam perukę, w której nie wyglądam jak cocker spaniel. Wbrew życzeniom mojej ochrony, wyszłam na balkon i pomachałam pięciuset krzyczącym fanom. Posłałam im kilka całusów i w ich oczach ujrzałam łzy. Widząc to, niemal się popłakałam. Pomyślałam, że gdybym wyszła i im pomachała, mogliby być mniej dzicy, gdy będę wychodzić na kolację. Zobaczymy.

Buenos Aires, sobota, 28 stycznia 1996

Ostatniej nocy nareszcie zasnęłam, głębokim i słodkim snem. Oczywiście nie spałam w swoim pokoju. Spałam w pokoju wielkości składziku na miotły pod schodami, aby nie dobiegały mnie hałasy z mojego apartamentu. Dziś rano wymknęłam się w czymś, co uznałam za przebranie, aby pochodzić po targu ulicznym w San Telmo. Ludzie rozpoznali mnie, gapili się, ale mnie nie atakowali. Mimo wszystko i tak czułam się niekomfortowo i po godzinie wystawiania się na cudze spojrzenia wróciłam do swojego hotelowego więzienia, obrażona na cały świat. Potrzebowałam nieco ciszy i spokoju.

Buenos Aires, wtorek, 30 stycznia 1996

Wygląda na to, że wstęp do dziennika napisałam pod złą datą. Albo pomyliłam dzień, o co nietrudno w tym opuszczonym przez Boga miejscu. Każdy kolejny dzień to chaos, tyle że w nowej, interesującej postaci. Wczoraj przyjechał mój trener. Dzięki Bogu. Na planie tego filmu łatwo o spasiony tyłek, bo nie ma tu ani siłowni ani przyzwoitego jedzenia. Obiecałam sobie, że będę się lepiej odżywiać, ale ilekroć wybieram się na spotkanie czy wywiad, ktoś stawia na stole tace rogalików, herbatników i pralinek, a ja jestem tak głodna, że muszę kilka pochłonąć. Dobre wychowanie nakazuje choćby skosztować kanapek ze smalcem.

Wybrałam się do Biblioteki Narodowej z Xavierem Fernandezem, zatwardziałym peronistą i bardzo czarującym człowiekiem. Bibliotekę wybudowano w tym samym miejscu, w którym mieszkali Peronowie, i tym samym, w którym zmarła Evita. Zapytałam dyrektora biblioteki, co się stało z tym domem. Okazało się, że Argentyńczycy, jak na narwańców przystało, rozebrali dom cegła po cegle, aż nie zostało z niego nic. Oczywiście stało się to dopiero po śmierci Evity, gdy Peron wypadł z łask i uciekł z kraju (w tym kraju łatwo jest wypaść z łask). Kilka lat później, gdy peronizm znów stał się modny, wybudowano Bibliotekę Narodową jako miejsce pamięci Evity. Można tu znaleźć mnóstwo publikacji na jej temat. To kolejny przykład kapryśnej natury Argentyńczyków. Evitę najpierw traktowano jak królową i mieszkała w pałacu, potem zabijało się tego, kto wypowiadał jej imię. Wreszcie, wiele lat później, ogłasza się ją świętą bez skazy. Dyrektor biblioteki to prawdziwy erudyta. Rozmawialiśmy o Pablo Nerudzie i Gabrielu Garcii Marquezie. Potem dyskutowaliśmy o kinie: Renoirze, Godardzie, Rossellinim i Viscontim. Nieźle.

Zjadłam kanapkę z masłem i czekoladową truflę i poszłam na przyjęcie, by wtopić się w śmietankę towarzyską Buenos Aires. Ha! Weszłam, mając nadzieję na kieliszek szampana, a podano mi szklankę ciepłej wody, która smakowała jak chlorowana. Poznałam brytyjskiego ambasadora i wiele postaci z radia i telewizji oraz właściciela wszystkich lokalnych drużyn piłkarskich. Było tu też kilku dziarskich młodzieńców o długich włosach i pożądliwym spojrzeniu i chyba miałam zabrać jednego z nich z sobą do domu, ale byłam zbyt zmęczona na takie cyrki. O wpół do jedenastej pożegnałam wszystkich i pobiegłam do windy w asyście Victora Alfaro. Oczywiście przed wyjściem musiałam pozować do miliarda zdjęć. Jadąc tą windą, poczułam straszną pustkę i tęsknotę za przyjaciółmi. Znów nie mogłam zasnąć, więc do pracy poszłam z zapuchniętymi oczami i prześcieradłem odciśniętym na twarzy.

Buenos Aires, środa, 31 stycznia 1996

Nareszcie spałam w ciszy. Przeniosłam się na górę, na ostatnie piętro. Jest to pokój niewiele większy niż składzik na miotły, ale przynajmniej nie słyszę fanów krzyczących na ulicy. Zapomniałam wspomnieć, że spotkałam się z szefem policji i porucznikiem. Dwóch bardzo czarujących i przystojnych mężczyzn. Co jeszcze? Zapewnili mnie, że będą nade mną czuwać i że nie powinnam się obawiać pogróżek. Co? Ja i obawianie się? Rozmawialiśmy o peronizmie i oczywiście Evicie, o tym, jak jej wrogowie podzielili się na dwa obozy, arystokrację i komunistów. Porucznik stwierdził, że podziwiał Evitę, ale nie był peronistą. Po czym powiedział coś najbardziej zdumiewającego – Evita złościła ludzi z tych samych powodów, z jakich ja złoszczę ludzi dzisiaj. Jesteśmy kobietami posiadającymi władzę i odnoszącymi sukcesy. Potem zaczęliśmy rozmawiać o reinkarnacji i porucznik cytował Oscara Wilde’a. Coś na temat sztuki naśladującej życie. Byłam zaskoczona, wyglądał na macho, co nie przygotowało mnie na jego wrażliwość i spostrzegawczość. Nie oceniaj policjanta po mundurze! Dziś wychodzę na drinka z Constancio Vigilem, podobno najlepszym przyjacielem Menema. Zobaczymy!

Buenos Aires, czwartek, 1 lutego 1996

Obudziłam się wykończona swoimi snami. Broniłam się. Chciałam przeżyć. Walczyłam… o co? Spryskałam twarz zimną wodą, spojrzałam w lustro i zobaczyłam czerwone nacięcie na czole. Ranę odniesioną w nocnej bitwie. Czy nieświadomie zrobiłam sobie krzywdę? To pewnie skutek mojej rozmowy z Constancio, który usiłował mi wytłumaczyć, dlaczego prezydent nie może się zgodzić na spotkanie ze mną. Jeszcze. Oczywiście nie powiedział mi nic, czego bym nie wiedziała, i muszę przyznać, że poczułam się nieco urażona na wieść, że prezydent zjadł obiad z Claudią Schiffer i zabawiał Rolling Stonesów, ale ze mną spotkać się nie chce. Raz jeszcze potwierdza się moja teoria, wedle której ktoś, kto ma swoje poglądy i coś znaczy w tym świecie, uważany jest za zagrożenie. Za coś, czego należy się obawiać. Dyskutowaliśmy o argentyńskiej polityce i o tym, jak Menem prywatyzuje przemysł, chcąc w ten sposób naprawić szkody wyrządzone przez Perona. Spytałam, dlaczego Menem nazywa się peronistą, skoro jego polityka jest tak odmienna. Odparł, że robi to, co na jego miejscu robiłby Peron, gdyby sprawował urząd. Dobra odpowiedź. Właśnie dlatego takich ludzi nazywamy politykami. W dalszej części rozmowy broniłam siebie i wyborów, jakich dokonywałam w trakcie swojej kariery. Często mówię, że niczego nie żałuję, ale zdaje się, że ostatecznie żałuję. Gdybym wiedziała, że będę tak powszechnie niezrozumiana, być może nie byłabym tak zbuntowana i szczera. Nigdy nie sądziłam, że kiedyś to powiem, ale jestem zmęczona tłumaczeniem się, męczą mnie opinie w rodzaju: „Jesteś tak inteligentna! Zupełnie się tego nie spodziewałem!”. Czy idiotka byłaby w stanie zajść tak daleko? Zastanawiam się, czy kiedykolwiek mogłabym być tą słodką, uległą dziewczynką, wpasować się w ten wzorzec, idealizowany przez cały świat. Usiłuję zachować pozytywne nastawienie, ale mam ochotę płakać cały dzień. Dość mam oglądania w prasie tych paskudnych zdjęć, które robią mi paparazzi. Wyszukują te najbrzydsze i jeszcze je powiększają, by mnie udręczyć. Jest jedno naprawdę niezłe zdjęcie, na którym mój ochroniarz wygląda tak, jakby chwytał mnie za biust. Na zdjęciu tym jestem kompletnie rozczochrana i wyglądam, jakby właśnie poddano mnie terapii wstrząsowej. Uroczo. W trakcie przymiarek i prób czuję się jak jedna z tych brzydkich dziewczyn na potańcówce, z którymi nikt nie chciał tańczyć.

Poszłam na kolację z Dariusem. I on był przygnębiony. Jego przyjaciel zginął w wypadku samochodowym. Staraliśmy się poprawić sobie nawzajem nastrój. On nazywa mnie Lolą Spaghetti, ja jego Panem Basmati. Rozśmiesza mnie.

Buenos Aires, piątek, 2 lutego 1996

Zeszłej nocy śniło mi się, że Sharon Stone zaprosiła mnie do swojego domu, bo chciała mnie lepiej poznać. Z pewną podejrzliwością przyjęłam zaproszenie, a gdy przyszłam do jej domu, brała kąpiel, mając na sobie czerwoną sukienkę, a na twarzy pełen makijaż. Gdy usłyszałyśmy, że ktoś jest za drzwiami i zadzwonił dzwonek, Sharon natychmiast wsadziła głowę pod wodę, by udowodnić mi, że nie obchodzi ją to, że ktoś może zobaczyć, że niekorzystnie wygląda. Gdy otworzyłam drzwi, ujrzałam Courtney Love w podartej sukience, wymachującą bronią i mamroczącą: „Wiem, że tu jesteście, Zastrzelę was obie”. Po chwili wybuchła śmiechem mówiąc, że to był tylko żart. Mój pies zaczął szczekać i mnie obudził. Dzięki Bogu. Mam kolejny powód, by nie zażywać Xanaxu [lek uspokajający – przyp. red.] na sen.

Jestem dziś taka zmęczona. Próby taneczne odbywałam z czterema tancerzami tango i milongi. Każdy z nich przerażał mnie w inny sposób. Trzech z nich było starszych i wyglądali zabawnie. Jeden był młodszy i też wyglądał zabawnie. Sądziłam, że dość przyzwoicie tańczę tango, dopóki nie zatańczyłam z nimi. Starsi byli cierpliwi, ale młodszy wciąż się popisywał i za mocno spryskał się wodą kolońską. Uwielbiam tańczyć tango, ale muszę więcej ćwiczyć, więc przetańczę z nimi cały sobotni wieczór.

Dziś mam kolejne potajemne spotkanie z Constancio. Mam nadzieję, że będzie mieć dobre wieści na temat prezydenta.

Jutro przyjeżdża Antonio Banderas. Prasa usiłuje rozdmuchać moją rywalizację z jego dziewczyną, co jest żałosne, bo wszyscy wiedzą, że nigdy nie poszłabym na randkę z facetem w kowbojkach.

Buenos Aires, niedziela, 4 lutego 1996

Co za wieczór! Postanowiłam wydać przyjęcie i w ramach podziękowania zaprosić Starą Gwardię, w której łaski wkupywałam się przez ostatnie dwa tygodnie. Chciałam, by poznał ich także Alan Parker, więc zaprosiłam jego i pozostałą cześć ekipy – zajmującą się garderobą, charakteryzacją , produkcją, projektowaniem itd. Przyjęcie urządziłam w jednej z bogatych w zdobienia sal balowych na pierwszym piętrze, nad kominkiem zawiesiłam obraz kupiony w San Telmo, zapaliłam świece, zgasiłam wszystkie światła. W tle sączyła się muzyka do mambo i tango. Bardzo romantycznie. W pewnym momencie Vince Paterson, choreograf, spytał, czy zatańczę z nim tango. Parkiet opustoszał i pokazaliśmy to i owo tym starym Argentyńczykom. Przez to bardzo zatęskniłam za Miami. Uwielbiam tańczyć mambo.

PS Prezydent zgodził się na spotkanie ze mną, w środę wieczorem, na wyspie. Najwyraźniej możemy dotrzeć tam jedynie łodzią lub helikopterem. Wszystko musi być utrzymane w tajemnicy.

Buenos Aires poniedziałek, 5 lutego 1996

Boli mnie żołądek i mam dreszcze. Czy to dlatego, że wstałam bladym świtem po zaledwie dwóch godzinach snu? Czy to dlatego, że zjadłam całą paczkę krakersów w ciągu zaledwie dziesięciu minut? Czy to dlatego, że jutro odbywa się konferencja prasowa i bardzo się denerwuję? A może to dlatego, że epidemia cholery powoli opanowuje miasto? Cokolwiek to jest, mam nadzieję, że mi przejdzie. Mam wystarczająco wiele powodów do zmartwienia. Jutro będę musiała stawić czoła konserwatywnej mniejszości, która stanowczo sprzeciwia się kręceniu filmu. Będą mi zadawać głupie pytania. Będą niegrzeczni, niedoinformowani, będą przeciw. Będą mnie pytać, czy jestem katoliczką, czy noszę bieliznę i czy jestem samotna. Tak. Tak. Czasem.

Buenos Aires, wtorek, 6 lutego 1996

Dzięki Bogu już po wszystkim. Konferencja prasowa to jak 100 wizyt u dentysty. Serce waliło mi tak głośno, że z pewnością słyszała to cała sala. Nie było tak źle, jak przypuszczałam. Jedynie kilka niedorzecznych pytań zadanych przez panie, które wyglądały na takie, co nie zaznały w życiu dość miłości. Jonathan Pryce, który gra Juana Perona, był bardzo błyskotliwy. Paru nieźle wyglądających chłopców siedzących w pierwszym rzędzie posyłało mi całusy i szeptało „Kocham Cię”. Niezwykle mnie to ucieszyło. Wciąż czytam negatywne komentarze na swój temat, w tym te, pochodzące z prasy amerykańskiej. Wciąż mnie to boli. Nigdy nie przywyknę do wrogości wynikającej ze strachu i zawiści. Nigdy nie przywyknę do podstawowej ludzkiej cechy, jaką jest pragnienie ujrzenia cudzej klęski.  Z rzeczy pozytywnych – właśnie przyjechał dyrygent David Caddick, którego uwielbiam, i wybieram się z nim na kolację. Tak bardzo się cieszę, że go zobaczę! O tak, pod oknem zaśpiewał mi chór. Brzmiał pięknie.

Buenos Aires, czwartek, 8 lutego 1996

Ostatniej nocy śniła mi się Evita. Nie obserwowałam jej, byłam nią. Czułam jej smutek i nerwowość. Czułam jej głód, niespełnienie, pośpiech. Zupełnie jak w drodze na spotkanie z prezydentem Menemem. Obserwując z helikoptera panoramę Buenos Aires, próbowałam wyobrazić sobie, co bym zrobiła, gdybym, jak Evita, dowiedziała się, że mam raka i że umieram. Zrozumiałam, skąd gorączkowość i pośpiech, w jakim żyła Evita przez swoje ostatnie lata. Chciała, by jej życie coś znaczyło. Nie miała czasu na rządową biurokrację. Pragnęła widzieć efekty. Śmierć nie wydaje się tak straszna, gdy można zostawić po sobie jakąś spuściznę. Eva nie chciała, by zapamiętano ja jaką dziewczynę z odludzia, aktorkę klasy B, czy żonę prezydenta. Chciała, by zapamiętano ją za jej dobroć. To pragnienie kogoś, kogo przez całe życie kompletnie nie rozumiano.

Prezydent Menem był niezwykle czarujący. Byłam zaskoczona tym, jak bardzo go polubiłam. Nasz helikopter wylądował pośrodku pięknej posiadłości położonej na środku delty El Tigre. Otaczały nas setki flamingów. Gdy podeszłam do prezydenta (jest niski, opalony i wyglądał na czupurnego), mała sarenka trąciła mnie pyszczkiem, jakby chciała powiedzieć: „Nie denerwuj się, jesteś tu mile widziana”. Czułam się jak w bajce. Prezydent stał w otoczeniu podejrzanie wyglądających mężczyzn i bardzo urodziwej, elegancko ubranej, starszej kobiety, która była naszą tłumaczką. Natychmiast usiedliśmy. Przeszywał mnie wzrokiem. Prezydent jest bardzo pociągającym mężczyzną. Zauważyłam, że ma małe stopy i ufarbowane na czarno włosy. Powiedział mi, że wyglądam zupełnie jak Evita, którą poznał jako bardzo młody człowiek. Rozmawialiśmy o tym, jak bardzo zależało mi, by jak najwięcej się o niej dowiedzieć. Nie mógł oderwać ode mnie wzroku. Gdy obsiadły nas komary, weszliśmy do środka. Uprzejmy gospodarz poczęstował nas szampanem i kawiorem, któremu nie mogłam się oprzeć, po czym postanowiłam puścić Menemowi kilka nagrań z filmu, aby przekonał się, jaki nastrój usiłujemy osiągnąć. Gdy puściłam mu najnowszą piosenkę („You Must Love Me”), którą Evita śpiewa Peronowi, gdy dowiaduje się, że umiera, dostrzegłam łzy w jego oczach. Zauważyłam, że w ślad za Menemem podąża dwóch mężczyzn, którzy spełniali każde jego życzenie. Wyglądali na zakochanych w prezydencie. Mieli fatalne fryzury i wciąż podejrzliwie na mnie zerkali. Przyłapałam prezydenta, jak gapił się na ramiączko mojego biustonosza, które troszkę wystawało. Przez cały wieczór patrzył na nie swoim świdrującym wzrokiem, a gdy przyłapałam go na tym, spojrzał mi prosto w oczy. Rozmawialiśmy o reinkarnacji, Bogu i zjawiskach nadprzyrodzonych. Powiedział, że wierzy w moc magii i że trzeba wierzyć w rzeczy, których nie da się wyjaśnić. Na przykład w Boga. Przypomniały mi się słowa z „Alchemika”: „Gdy czegoś bardzo pragniesz, cały wszechświat sprzyja potajemnie twojemu pragnieniu”. Wzięłam głęboki oddech i powiedziałam: „Ma Pan rację, dlatego wierzę, że zmieni Pan zdanie i pozwoli nam kręcić na balkonie Casa Rosada”. Przy stole zapadła cisza. Prezydent popatrzył na mnie przez chwilę i odparł: „Wszystko jest możliwe”. Po chwili właściciel oznajmił, że czas na kolację. Prezydent wstał i zapytał, czy chciałabym umyć ręce. Uznałam to pytanie za raczej dziwne, ale wywnioskowałam, że zapewne ma obsesję na punkcie higieny czy czegoś takiego. A może wyglądałam na brudną. A może chciał, bym wyszła z pokoju, aby mógł o mnie porozmawiać. Spędziłam dość sporo czasu, myszkując w łazience i podziwiając wystrój drugiego piętra. Byłam tam chyba z piętnaście minut, a gdy zeszłam, wszyscy mężczyźni stali wokół stołu, czekając, aż usiądę. Prezydent podsunął mi krzesło, a gdy usiadłam, wszyscy pozostali też usiedli. Są jeszcze dżentelmeni na tym świecie! Kolacja była zadziwiająco nijaka, czego na szczęście nie można było powiedzieć o rozmowie. Rozmawialiśmy o wszystkim, począwszy od Mao Tse-Tunga, na mambo skończywszy. O 11 przyleciał helikopter, oczekujący nas na dziedzińcu niczym wielki owad. Prezydent wziął w obie dłonie moją twarz, pocałował w oba policzki i życzył mi powodzenia. Kiedy odlecieliśmy, przez całą drogę powrotną chciało mi się fruwać w tym helikopterze. Oczarował mnie. I mam nadzieję, że ja jego również.

Buenos Aires, piątek, 9 lutego 1996

Nie ma słów, które opisałyby moje dzisiejsze zmęczenie. Od kilku dni dobrze nie spałam, a nawet, gdy śpię, nie jestem wypoczęta. Moje sny pełne są przemocy, zdrady. Podobnie jak na jawie, nie mam dokąd uciec. Ciąży na mnie odpowiedzialność za ten film. Nie potrafię mówić o Evicie i jej życiu, nie broniąc się. Jestem obserwowana, dokądkolwiek bym nie poszła. Za szczerość się mnie krytykuje, a za milczenie wyśmiewa. Moja głowa nie może zaznać spokoju. Czuję, że lada chwila mogę pęknąć. Chcę opłakiwać wszelki smutek tego świata, ale głównie w samotności. Boże, w co ja się wpakowałam? Co się ze mną dzieje?

Buenos Aires, sobota, 11 lutego 1996

Wczoraj, po wielkim planowaniu, zdołałam uciec z miasta na cały dzień, leżąc na tyle samochodu, przykryta kocem. Gdy już znaleźliśmy się poza miastem, mogłam usiąść na przednim siedzeniu i upajać się widokami za oknem. Żadnej policyjnej eskorty, żadnych ochroniarzy, kamer, hałasu. Jechaliśmy na prywatne ranczo należące do firmy, która zajmie się dystrybucją naszego filmu w Argentynie. Mój kierowca był jednym z jej pracowników i okazało się, że jest też graczem polo i ma wiele koni. Po godzinie wjechaliśmy na wąską brudną drogę, prowadzącą do wielu gospodarstw i rancz. Zatrzymaliśmy się przy ostatnim. Gdy wyszłam z samochodu, sześć najbrudniejszych psów naskoczyło na mnie, brudząc mnie błotem. Z oddali słychać było śmiech dzieci, a wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciągały się równiny. Na polach pasły się krowy i podziwiać mogłam piękne, lśniące, przypominające posągi, konie do gry w polo. To było jak sen. Taki, z którego nigdy nie chciałabym się obudzić. Sam dom był typowym domem na ranczo, otoczonym uroczym gankiem w cieniu starych drzew. Wspaniale było siedzieć na tym ganku i obserwować, jak stajenni karmią konie i grabią liście. Wspaniale było nic nie robić, nie być obserwowaną, być anonimową. Po usilnych namowach jednego ze stajennych, zebrałam się na odwagę i dosiadłam jednego z koni. Satynowe spodnie i buty od Prady to nie najlepszy strój do jazdy konno, ale i tak udało mi się ruszyć przed siebie stępem, a w końcu powolnym kłusem. Wyobraziłam sobie, jak galopuję przez wiejskie tereny, beztrosko, z wiatrem we włosach. Pomyślałam, że mogłabym tak żyć, gdybym chciała. Mąż, dzieci, wspólny obiad. Po czym przypomniałam sobie, że przede mną osiem miesięcy pracy. Ale pomarzyć można, prawda?

Buenos Aires, poniedziałek, 12 lutego 1996

Dziś poznałam aktorkę, która gra moją matkę. Uwielbiam ją. Starsza kobieta, która wiele wycierpiała, ale przetrwała. Jej angielski jest równie dobry co mój hiszpański, ale mówimy językiem ludzi skrzywdzonych, więc doskonale się rozumiemy. Opowiedziała mi o śnie, który miała ostatnio. Byłam dzieckiem, przyciskałam głowę do jej brzucha, a gdy podniosłam wzrok, złote światło spowiło moją głowę. Powiedziałam jej, że chciałabym powrócić do jej łona i rozpłakałam się. Gdyby tylko wiedziała, jak bliskie jest to prawdy. A może wie. Mis lágrimasson para ti. Recuerdo el sueńo! Podarowała mi swój piękny stary pierścionek ze szmaragdem.

Wczoraj po południu odbyła się demonstracja na moją cześć. Wszyscy moi fani zebrali się i spod Obelisco (pomnika stojącego na środku placu Avenida Nueve de Julio) ruszyli pod mój hotel. Kiedy przybyli, przez chwilę skandowali „Eva/Madonna”, po czym na dziesięć minut zapadła cisza. Wtedy zaczęli grać „Like a Prayer” i w tym momencie wyszłam na balkon, pomachałam im, posłałam całusy i niemal się popłakałam. Moje życie tutaj to surrealizm. Nie wiem, co to sen i szczęście, takie, jakie je znam. Tu mam nauczyć się czegoś innego. Jutro kręcimy pierwsze sceny ze mną w roli młodej Evy i jestem potwornie zdenerwowana.

Buenos Aires, wtorek, 13 lutego 1996

Przetrwałam pierwszy dzień zdjęć, spędziwszy go głównie na wdychaniu kłębów dymu wypuszczanych przez starodawny pociąg, zdzieraniu brudu ze szkieł kontaktowych i łykaniu ogromnych ilości kurzu. Było sucho, gorąco, wszędzie kurz. Na początku było łatwo i miło. Kręciliśmy scenę, w której żegnam się z rodziną przed wyjazdem do wielkiego miasta. Uwielbiam aktorki, które grają moje siostry. Dwie z nich to Brytyjki, jedna jest Kubanką. Przywiązałam się do nich, więc nietrudno było mi sobie wyobrazić, jak by to było się z nimi rozstać. Przed obiadem skończyliśmy, aktorzy rozeszli się i wspólnie się bawiliśmy. Resztę dnia spędziłam w pociągu z dziwacznymi statystami (żaden nie mówił po angielsku), gdzie kręciliśmy sceny, w których oglądam krajobraz przesuwający się za oknem – ujęcie po ujęciu, raz za razem, z każdej perspektywy, od zewnątrz i wewnątrz. Jedynym problemem, prócz tego, że byłam wykończona upałem i rzucono mnie na pożarcie mrówkom, muchom i szerszeniom, był fakt, że krajobraz był nudny i pozbawiony życia. Tak, wiem, że tu właśnie zaczyna się aktorstwo. Alan najwyraźniej nie zwracał uwagi ani na upał ani na muchy. Właściwie nigdy wcześniej nie wydawałam mu się tak podekscytowana i pełna energii. Dopiero przy ostatnim ujęciu zdałam sobie sprawę z tego, dlaczego tak ważne było kręcenie w tym miejscu. Właśnie kręciliśmy scenę, w której pociąg przejeżdża z gwizdem przez pola, gdy na horyzoncie, na tle zachodzącego słońca, pojawiło się dwudziestu gaucho [południowoamerykański pasterz bydła pracujący na trawiastych równinach Ameryki Południowej – przyp. tłum.] galopujących przez prerię. Nigdy nie widziałam czegoś równie majestatycznego. Mimo wszystko z planu zeszłam w niezbyt dobrym nastroju. Przeszłam od stadium ogromnego niepokoju i zdenerwowania, przez euforię, do znudzenia i zwątpienia w siebie. Wciąż powtarzałam sobie: „Kiedy przytrafi mi się coś ekscytującego?”. Może nawet wypowiedziałam to na głos parę razy, kiedy jeździliśmy po torach w tę i z powrotem – tylko ja i statyści. Z pewnością uznali mnie za wariatkę. I dopiero teraz, gdy to piszę, uświadamiam sobie, że z pewnością to samo mówiła sobie Eva, gdy opuszczała swoją brudną wioskę w poszukiwaniu lepszego życia. Niewiele wiedziała. Ja niewiele wiedziałam.

Buenos Aires, czwartek, 15 lutego 1996

Walentynki i po walentynkach. Nisko plasuję się w walentynkowym rankingu. Obdarowanie kwiatami przez swojego księgowego nie zgadza się z moim wyobrażeniem miłości. Podejrzliwie traktuję gest, jakim jest otrzymanie kwiatów od kogoś, kto otrzymuje procent od moich zarobków.

Dzisiaj pracowało się znacznie przyjemniej. Kręciliśmy scenę, w której śpiewamy/rozmawiamy ze sobą. Miałam flirtować z wieloma mężczyznami, tańczyć tango i porzucić właściciela magazynu dla właściciela firmy produkującej mydło. Czy to awans? Nie jestem pewna. Ale przynajmniej zawsze będę czysta. Niezbyt podoba mi się ta część scenariusza. Sugeruje ona, że Eva torowała sobie drogę przez łóżko. Obraża mnie to tym bardziej, że mnie samą się o to posądza. W ten sposób zawistni ludzie usiłują podkopać twoją siłę i osiągnięcia. W peruce czuję się jak w imadle. Stwierdziłam, że praca aktora jest niezwykle upokarzająca. Przez cały dzień ludzie kręcą się wokół, obracają z lewej strony na prawą, szepczą coś za kamerą, wycinają ci włosy z nosa, wyskubują brwi, ścierają z ciebie pot i wygładzają zmarszczki szpachlą. Kiedy przygotowują się do kolejnego ujęcia, każą ci iść do swojej przyczepy i czekać na swoją kolej jak dobry piesek. Wtedy właśnie masz mnóstwo czasu na to, aby być wobec siebie przesadnie krytycznym. Zastanawiasz się, czy jesteś dość dobry, czy wystarczająco szczupły, czy wystarczająco atrakcyjny, aż zaczynasz czuć się jak kawał wołowiny. Krwisty, średnio wysmażony lub dobrze wysmażony. Nie ma to znaczenia, póki chcą cię jeść.

Buenos Aires, sobota, 17 lutego 1996

Ostatni dzień zdjęć minął bez pompy. Wczoraj oglądaliśmy mecz polo z arystokratami i zrobiłam niewiele więcej poza zmianą kostiumu. Jeszcze nigdy upał tak bardzo mi nie dokuczał. Dziś muszę wstać o świcie. Będziemy kręcić przez godzinę, gdy będzie korzystne światło, pomiędzy ósmą a dziewiątą. Resztę dnia spędzę, czekając, aż znów będzie korzystne światło, czyli na godzinę piątą po południu. Zaczęło mi trochę odbijać i ćwiczyłam układy taneczne w stylu Freda Astaire’a i Ginger Rogers. Moja garderoba znajdowała się w starym gmachu sądu.  Są tam witraże i wysokie sufity. Przypomina on kościół, ale jest w nim wiele schodów i filarów, wokół których można tańczyć i godzinami udawałam, że występuję w „Ziegfeld Follies” [rewia wystawiana na Brodwayu w latach 1907-31 i 1934-36 – przyp. red.].

Buenos Aires, poniedziałek, 19 lutego 1996

Dziś mam wolne, pierwszy raz w tym tygodniu i jestem praktycznie otępiała. Nareszcie zsynchronizowałam się ze Stanami, gdzie właśnie obchodzi się Dzień Prezydenta i wszyscy mają wolne. Dlaczego oddajemy cześć ludziom, którzy rządzą naszym krajem, skoro i tak czujemy wobec nich wyłącznie pogardę? Wybrałam się na kolację z Davidem Caddickiem i moją filmową rodziną, bawiliśmy się z Jodie Foster w Nell i plotkowaliśmy o tym, kto z kim sypia w naszej ekipie. Takie plotki krążą po prostu o każdym. To prawdziwa opera mydlana, gromadzę i upajam się tajemnicami, jakie mi zdradzono, opowieściami o romansujących mężach, o czyimś bracie sypiającym z czyjąś siostrą. Z jakichś powodów ludzie odczuwają potrzebę, by mi się zwierzyć. Pewnie dlatego, że moja twarz wzbudza zaufanie. Po kolacji wybraliśmy się do klubu milonga, gdzie mogłam podszkolić się w tangu. Gdy weszliśmy, poczuliśmy się, jakbyśmy mieli grać w bingo. Składane stoły i krzesła, na środku pusta przestrzeń, niesamowite, fluorescencyjne światło i nikogo poniżej 60. roku życia. Mnóstwo złotej lamy, cekinów. Scena prosto z „Chłopców z ferajny”. Brakowało tylko Joe’a Pesci.

Buenos Aires, środa, 21 lutego 1996

Chyba ugryzła mnie mucha tse-tse. Wciąż potwornie chce mi się spać, od chwili, gdy wstaję, do momentu, gdy rzeczywiście mogę sobie pozwolić na sen. Moja bezsenność przetrwała. Upał sprawia, że czuję się jak w letargu, a niekończące się czekanie, do którego nigdy nie przywyknę, sprawia, że czuję się jak ciało, z którego uleciał duch. Dziś chciało mi się płakać z frustracji. Przez cały tydzień kręciliśmy w pięknej starej szkole, a ze względów bezpieczeństwa wszystkie moje kosmetyki, peruki i garderobę przeniesiono do gabinetu dyrektora, niezwykle eleganckiego, urządzonego w stylu hotelu Ritz. Wysokie sufity i dzieła mistrzów na ścianach. Wielkie skórzane fotele i weneckie żyrandole. Mogliby cały czas odsyłać mnie do gabinetu dyrektora, jeśli właśnie na to miałabym czekać. Są tu balkony i wyłożone marmurem klatki schodowe oraz wielki pokój do badań, przypominający muzeum historii naturalnej. Trudno sobie wyobrazić małe dzieci biegające tu po korytarzach. W wolnych chwilach oglądałam wypchane ssaki i starożytne przedmioty, ale nic nie było w stanie pozbawić mnie uczucia bezużyteczności. Ten tydzień nazywam tygodniem zdjęć. Kręcimy klika ujęć, w których Eva udziela się charytatywnie. Tak więc przez cały dzień rozdaję buty, rowery i lekarstwa biednym dzieciom i pozuję fotografom. Nie ma dialogów – jedynie mnóstwo uścisków, całusów i zmian kostiumów. Nuda. A propos balkonów, zostaliśmy oficjalnie zaproszeni na audiencję u prezydenta w jego prywatnej rezydencji. Będziemy się płaszczyć, jeśli będzie trzeba.