Naga prawda – gwiazda popu szczerze mówi o swoim nowym filmie Truth or Dare.

Entertainment Weekly

17 maja 1991
James Kaplan
Tłumaczenie: RottenVirgin


Madonna jest drobna. Jej włosy – długie, wymęczone, zwisające niechlujnie, w paskudnym odcieniu białożółtawym z zielonkawą poświatą (odrosty już zaczynają się przebijać) wyglądają okropnie. Wygląda na to, że utleniła włosy o jeden raz za dużo. Blond Ambicja odciska na niej piętno na wiele sposobów. Nie można powiedzieć, że tryska zdrowiem. Jej skóra bynajmniej nie wygląda idealnie – jej twarz jest blada, lekko przypudrowana. Usta pomalowane ciemnoczerwoną szminką. Ma na sobie blezer w kolorze kremu szparagowego zarzucony na bluzkę z dekoltem, zza którego zerka szaro-niebieski biustonosz – jej znak rozpoznawczy. Na dekolcie można dostrzec piegi. Dżinsowe spodenki zdobi koszmarna mieszanka cekinów, zygzaków i flag. Na nogach turkusowe klapki ze spiczastymi czubkami. Madonna w wydaniu domowym z pewnością przypadłaby do gustu Charlesowi Adamsowi.

Mimo tego, jest uroczą kobietą. Można odnieść wrażenie, że gdyby się przebrała i zrobiła coś z włosami, w ciągu pięciu minut wyglądałaby powalająco. Zresztą robiła to już tysiące razy. Tylko ona może temu podołać. I do tego to ciało. I to przeszywające spojrzenie jej niebieskich wesołych oczu, z ciekawością lustrujących rozmówcę. Jej spokojny, wyważony, tylko odrobinę prowokacyjny sposób bycia. I jej głos, który brzmi dokładnie tak jak głos atrakcyjnej dziewczyny, z którą rozmawia się przez telefon przed pierwszym spotkaniem: subtelnie, kusząco, nieco zawadiacko.

Tym samym głosem zdarza jej się mówić dziwne rzeczy. Już raz wpadłem na nią, przelotem, kiedy zostałem jej przedstawiony przez aktora, z którym przeprowadzałem wywiad. Radosna uwaga, jaką rzuciła na jego temat, była tyleż zabawna, co nienadająca się do druku. Dzisiaj jednak zachowuje się jak najlepiej. Można tak powiedzieć. Zapraszając do swojego domu, zachowuje spokój, ale nie można też powiedzieć, by okazywała inkwizytorom sztuczną gościnność. W powietrzu czuć pewne napięcie. To w końcu zrekultywowana pustynia: te wzgórza zamieszkuje wiele gatunków węży. Że nie wspomnę o uzbrojonych ochroniarzach. Nie jest to okolica, po której ktokolwiek chciałby przechadzać się po nocach.

Wnętrze domu Madonny także jest surowe, na szczęście ratuje je pewien seksualny wdzięk, którym emanuje każdy kąt tego oszczędnie, acz dziwacznie urządzonego miejsca. Dzieła sztuki są piękne i eklektyczne, ale podobnie jak ich właścicielka, mroczne i prowokujące. Tematem, który stale przewija się przez obrazy, zdjęcia i książki, jest kobieca nagość. Moją uwagę zwraca czarno-biała fotografia znajdująca się w biurze Madonny – na nagiej postaci kobiecej dostrzec można kontury krzyża.

„To zdjęcie Mana Raya. Ten tyłek!” – mówi Madonna, oprowadzając mnie po domu.

„Świetne” – odpowiadam – „Naprawdę przewidział…”.

Madonna kończy zdanie za mnie. „…Moją przyszłość” – mówi.

Madonna Louise Veronica Ciccone – drobna brunetka włosko-francusko-kanadyjskiego pochodzenia z Pontiac w stanie Michigan. Przerwa między zębami, kiepsko utlenione włosy, pieprzyk nad górną wagą. Burzy zastany porządek, a robi to w sposób wykraczający poza jakiekolwiek normy. Jak ona to robi? Trudno powiedzieć. Dokładna definicja jej oddziaływania z pewnością umniejszyłaby znaczenie jej wszechobecności. I długowieczności. Osoba publiczna jest jak Szeherezada. Kiedy jej opowieść zaczyna nas nużyć, umiera (Gdzieście się podziały Cyndi Lauper, Debbie Harry?). Madonna przetrwała dłużej niż tysiąc i jedną noc (od jej debiutu mija osiem lat, co jest wiecznością w popkulturze) i to nigdy się nie powtarzając, nigdy nie dając się zaszufladkować. Gdyby była po prostu przekonującą piosenkarką i autorką piosenek, znaczyłaby dużo mniej; gdyby była wielką gwiazdą filmową, nie oddziaływałaby tak silnie na naszą wyobraźnię. Tym razem jednak pojawia się w filmie, który prawdopodobnie sprawi, że jej gwiazda rozbłyśnie jaśniej niż kiedykolwiek.

Założenie filmu „Truth or Dare”, który w tym tygodniu ma swoją amerykańską premierę, jest takie, że większość z nas interesuje się Madonną na tyle, że zechcemy obejrzeć dwugodzinny quasi-dokument z jej ostatniej trasy koncertowej zatytułowanej „Blond Ambition”. Jest bardzo prawdopodobne, jak zresztą niemal zawsze, że założenie Madonny będzie gwarancją naszego zainteresowania. Film został zatytułowany na cześć gry towarzyskiej, w którą Madonna grywała z ekipą w wolnych chwilach w trasie. To gra opierająca się na psychicznym (a bywa, że także fizycznym) obnażeniu. Tytuł sugeruje niejako, że poprzez swój występ w filmie, gwiazda postanawia obnażyć się przed publicznością w podobny sposób.

Film jest dziwny i złożony. W samej jego formie jest coś aroganckiego: dokument zwykle stanowi rodzaj zapisu dziennikarskiego, a jego twórca zachowuje pewien dystans wobec bohatera. W tym przypadku twórca, 26-letni reżyser teledysków, Alek Keshishian został zatrudniony przez bohaterkę; krążą nawet pogłoski, że wylądował z nią w łóżku. Z pewnością był jej fanem. Madonna osobiście wyłożyła pieniądze (4 miliony dolarów) na film, jest także jego producentką.

A jednak pojawiające się w filmie sceny, które ukazują Madonnę w niekoniecznie dobrym świetle, sprawiają, że jest on czymś więcej niż popisem próżności. Ale czy na pewno? Madonna zawsze uważała się za artystkę. Tym razem wyraźnie hołduje wizji, że już nie tylko jej wizerunek, ale i jej życie stanowią sztukę. To estetyka powierzchowna i niepodsuwająca jednoznacznych wniosków, estetyka, w której nie istnieje coś takiego jak przesada. Choć akurat przesada zawsze wychodziła Madonnie na dobre. Ryzyko, jakie tym razem podejmuje, to ryzyko, że może – niech Bóg broni – znudzić nas.

Czyżby dobór książek leżących na widoku miał być prowokacją? Na ławie leży „Jeux des Dames Cruelles” Serge’a Nazarieffa. Sądząc po okładce, opowiada o historii klapsów. Obok dwa albumy francuskiej fotografki Bettiny Rheims, pełne portretów kobiet – surowych, emanujących erotyzmem. Tuż nad naszymi głowami, na suficie, wisi wielki XIX-wieczny francuski obraz olejny przedstawiający nagich Dianę i Endymiona. To jedyny nagi mężczyzna w tym domu.

„Czułam, że muszę to zrobić” – mówi Madonna o swoim filmie. „Bardzo poruszyli mnie ludzie, z którymi przebywałam. Czułam się jak ich brat, siostra, a zarazem matka i córka. Uważałam, że mogą wszystko. I że my mogliśmy wszystko – występując razem na scenie. Występy były niezwykle wymagające i złożone i ilekroć przechodzi się przez coś takiego razem z innymi, sprawia to, że ci ludzie stają się tobie bliżsi. Początkowo chciałam udokumentować wyłącznie nasze występy, ale kiedy zaczęłam oglądać cały materiał, pomyślałam, że jest naprawdę interesujący. Że to prawdziwy film. Że coś się tam dzieje”.

Wiele emocji wśród widzów z pewnością wzbudzi psychodrama w grupie tancerzy, spośród których wszyscy – z wyjątkiem jednego – są gejami. Jednak najbardziej emocjonujące fragmenty „Truth or Dare” skupiają się (oczywiście) na Madonnie. Jeden z nich przedstawia krótkie spotkanie gwiazdy z jej bliską przyjaciółką, Sandrą Bernhard. Kilka lat temu stały się zresztą obiektem plotek. Po ich wspólnym występie w programie Davida Lettermana, sugerowano, że może je łączyć coś więcej niż przyjaźń. W filmie Madonna opowiada Bernhard o tym, jak to, jako mała dziewczynka, już po śmierci matki, spała w łóżku z ojcem. Rzuca przy tym niepokojącym żartem, że uprawiała z nim seks („Na miłość boską, to tylko żart!” – protestuje Madonna). Uwaga ta jednak kieruje rozmowę na temat seksu. Madonna: „Nadal z nią sypiasz?”. Bernhard: „Ja jej nienawidzę”. Madonna: „Ja nienawidzę wszystkich ludzi, z którymi sypiam”. Bernhard: „I właśnie dlatego z nimi sypiasz”. Po chwili pyta, kogo Madonna najbardziej chciałaby poznać. Madonna odpowiada: „Nie wiem. Chyba poznałam już wszystkich”.

Jest to oczywiście kameralne spotkanie dwóch widocznych postaci, ale i czterech niewidocznych – kamery, światła, dźwięku i reżysera. W każdym dziele, także w tym filmie, mamy do czynienia z kilkoma poziomami znaczeniowymi – jedne pojawiły się w nim celowo, inne nie, wiele z nich stoi w sprzeczności z pozostałymi.

Gwiazda filmu najwyraźniej nie widzi problemu w tych sprzecznościach, czego nie można powiedzieć o jej przyjaciółce. Choć na estradzie Bernhard wydaje się szorstka, panuje nad sytuacją i jest wspaniałą aktorką wtedy, gdy sytuacja wymaga gry aktorskiej, w „Truth or Dare”, wydaje się nieśmiała i spięta. Czy oglądamy prywatne spotkanie dwóch przyjaciółek, czy scenę filmową? Jeśli jest to film, gdzie jest scenariusz? Jeśli jest to dokument, gdzie jest rzeczywistość?

Przypominam tę scenę Madonnie i dodaję, że częstym zarzutem pod jej adresem, jaki pada z ust krytyków, jest brak wrażliwości. „Miałem wrażenie, że nawet w tych scenach, w których można się było po tobie spodziewać pewnej wrażliwości, nadal widać było, że panujesz nad sytuacją” – mówię. Madonna siedzi z założonymi rękami. „Aha” – odpowiada. Dodaję, że w tej scenie Sandra Bernhard wyglądała jak zwykła obywatelka.

„A ja nie?”

„Ani przez chwilę”.

Madonna śmieje się nerwowo. „A jak wyglądałam?”

„Jak Madonna”.

„Nie jak zwykła obywatelka?”

„Nie umiem sobie wyobrazić ciebie w tej roli. Ale może to dlatego, że mam ubogą wyobraźnię”.

„Raczej tak” – odpowiada. „Myślę, że cierpisz na tę samą przypadłość, co publiczność – kiedy już postawisz kogoś na piedestale, nie jesteś w stanie spojrzeć na niego z innej perspektywy. Chyba powinieneś obejrzeć ten film jeszcze raz. Nie zgadzam się z tobą”.

„Cieszę się, że się ze mną nie zgadzasz”.

„Na pewno nie podobałoby ci się to, że nie okazuję żadnej wrażliwości – pewnie to chciałeś dodać? Nie sądzę, że da się żyć bez wrażliwości”.

Mówię, że mimo wszystko, jej siła onieśmiela.

„Jeśli ma się zamiar uczestniczyć w tym pojedynku, lepiej jest być silnym – tyle mogę powiedzieć”.

To, że gwiazdy muszą być zaprawione w boju, nikogo nie dziwi. Jednak niewiele z nich jest tak skutecznych w konfrontacji: chcąc znaleźć jakiekolwiek przejawy wrażliwości Madonny, film ten trzeba oglądać bardzo uważnie. Film ukazał jej silną osobowość, chyba jednak zrobił to jeszcze dobitniej, niż spodziewała się tego sama bohaterka.

„Myślę, że sama nie wiedziała, w co się pakuje” – powiedziała później Bernhard. „Jej życie toczy się na oczach publiczności i koncentruje na odbieraniu wyrazów uwielbienia. Jej uzależnienie od cudzej uwagi jest tak silne, że jest zdolna do wszystkiego, byle tylko tę uwagę na siebie zwrócić. Czasem jest w stanie poświęcić dla niej swoje zdrowie psychicznie, a nawet duszę. Niekoniecznie jest to cecha godna podziwu”.

„Czy ktokolwiek widzi, jakie to wszystko jest szalone?” – pyta Warren Beaty w jednej ze scen „Truth or Dare”, nakręconej w połowie trasy. W scenie tej lekarz bada Madonnie krtań.

„Czy chciałabyś coś powiedzieć z dala od kamer?” – pyta Madonnę lekarz.

„Ona nie chce żyć z dala od kamer” – odpowiada Beatty. (Według Madonny, Beatty nie traktował poważnie pracy nad tym filmem. „Myślał, że po prostu kręcę taki domowy film. Nie obejrzał go zresztą. Sądzę, że jego agenci, rzecznicy czy ludzie powiązani z jego prawnikami obejrzeli go i donieśli mu, że w filmie został przedstawiony bez zastrzeżeń i że sam film nie okazał się fiaskiem”).

Sama Madonna wydaje się spokojna i zadowolona z filmu. A może po prostu po raz kolejny przygotuje się do konfrontacji. „Myślę, że się denerwuje” – mówi Bernhard. „Myślę, że tym razem wzięła na siebie więcej, niż jest w stanie udźwignąć. Jestem pewna, że jest trochę znudzona, więc musi zrobić coś, co przerazi ją samą”.

Ale jak wysoko postawiono poprzeczkę? Czy nie powzięto żadnych środków bezpieczeństwa? Kto ostatecznie zdecydował, co zobaczymy w filmie? „Madonna była producentem wykonawczym filmu, zgoda?” – mówi reżyser, Keshishian. „Myślę jednak, że pod koniec zdjęć szanowała moją niezależność. Ale trzeba zrozumieć jedną rzecz – naprawdę oczekiwałem jej wkładu w ten film i nie wynikało to z mojej próżności czy asekuranctwa. Chodziło o to, by akcja filmu toczyła się we właściwym rytmie”.

Siedzimy w klitce Alka Keshishiana w firmie Propaganda Films. Pracę w firmie rozpoczął, mając już w dorobku kilka teledysków nakręconych dla takich gwiazd jak Elton John czy Bobby Brown. Było to jeszcze przed wielkim telefonem – telefonem od Madonny. Keshishian długo czekał na ten telefon. Jeszcze jako student Harvardu gorliwie śledził jej karierę, mimo że na tej uczelni nie cieszyła się przesadną popularnością. Piosenki z płyty „True Blue” wykorzystał w swojej pracy magisterskiej, będącej uwspółcześnioną filmową adaptacją powieści „Wichrowe wzgórza”.

„Widziałam wiele jego teledysków” – mówi Madonna z uśmiechem. „Widywałam go w nocnych klubach. Ludzie, z którymi się trzymał, przypadli mi do gustu. Spodobał mi się wizualnie, spodobało mi się, jak tańczy. Wiedziałam, że jest wykształconą osobą i czułam, że mamy ze sobą coś wspólnego. No więc zadzwoniłam do niego”.

Keshisian jest przystojnym, robiącym duże wrażenie mężczyzną. Ma wielkie, brązowe, blisko osadzone oczy, czarne włosy gładko zaczesane w kucyk. Pali jednego papierosa za drugim i mówi z wyczuwalnym znużeniem w głosie, które sprawia, że łatwo zapomnieć, ile ma lat (W pewnym momencie, pytam go, ile mam jeszcze czasu. „Aż mnie nie znudzisz” – odparł, wypuszczając z ust chmurę dymu). Na ścianie za jego plecami wisi kadr z filmu „Noc po ciężkim dniu” i duży kalendarz na miesiąc maj. Nad datą „trzynasty” widnieje wielki napis „Cannes”.

„Czy <<Truth or Dare>> jest filmem dokumentalnym?” – pytam.

„Powiedziałbym, że to film dokumentujący emocje. Początkowo miał być dokumentem z trasy koncertowej. Istniała bardzo cienka granica między naturalnym biegiem wydarzeń a lekkim ich doginaniem, kiedy próbowałem wymusić konfrontację na uczestnikach zajścia”.

„A więc pewne sceny zostały zmanipulowane?”

„Oczywiście. Na przykład scena z udziałem Moiry McFarland”.

W trakcie japońskiej części trasy Madonna wspomina przed kamerą swoją koleżankę z dzieciństwa. „Nauczyła mnie wypychać stanik, zakładać tampon i całować się z języczkiem” – wyznała. Keshishian odnalazł McFarland, która obecnie mieszka w Południowej Karolinie, jest gospodynią domową i matką. Skontaktował ją z Madonną. Kiedy Madonna zawitała z trasą  „Blond Ambition” do Waszyngtonu, Keshishian przyprowadził McFarland, nic nie mówiąc o tym Madonnie. Kazał McFarland czekać w hotelowym holu, tak by Madonna wpadła na nią w drodze na próbę. Następnie włączył kamery.

Skutki konfrontacji okazały się bolesne i skomplikowane. Widać, że McFarland chętnie odnowiłaby kontakt z Madonną. Podarowuje jej nawet obraz, wyznaje jednak przy tym, że Madonna nie odpowiedziała na jej listy. Gwiazda, wzięta z zaskoczenia, sprawia wrażenie nieobecnej myślami i chłodnej. W końcu McFarland składa dramatyczną propozycję: czy Madonna zechce zostać matką chrzestną jej dziecka, które ma niebawem przyjść na świat? Madonna wykręca się, po czym wychodzi.

Ich pożegnanie wygląda dziwnie. „Do widzenia, Madonna” – mówi McFarland. „Do widzenia, Moira” – odpowiada Madonna. Moira dodaje cicho: „Ty mała gnido”. Później w swoim pokoju Madonna naśmiewa się z obrazu, który podarowała jej Moira.

„W pewnym sensie była dla mnie kimś obcym” – mówi mi Madonna. „Ja koncentruję się na występie. Tak naprawdę nie mogłam usiąść i z nią porozmawiać. Wiem, że była wtedy bezbronna, a jej prośba była naprawdę osobista i pochlebiła mi, ale kompletnie mnie zaskoczyła. W tej scenie widać, że nie mam pojęcia, co zrobić. I pewnie dlatego sprawiałam wrażenie zimnej”.

„Kiedy oglądamy tę scenę razem, Madonna zawsze chwyta mnie za ramię” – mówi zadowolony Keshishian. Tak naprawdę to właśnie sceny, które zmanipulowano, to sceny, w których widz jest w stanie dostrzec wrażliwość Madonny, lub które ukazują ją w nie najlepszym świetle. Przerazić samą siebie i jednocześnie ryzykować, że zrazi do siebie publiczność – oto stawka w tej grze.

Choć początkowo reżyser wyraźnie zainteresował Madonnę, potraktowała go szorstko, gdy on i jego ekipa dołączyli do jej ekipy w trakcie japońskiej części trasy – być może dlatego, że żadne z nich nie wiedziało, co ma robić. Z tego, co wszystkim było wiadomo, miał powstać typowy dokument muzyczny. Dopiero gdy pokazano pierwsze utrwalone sceny, stało się jasne, jaką formę ostatecznie przybierze film. I dopiero gdy Keshishian, odwdzięczając się Madonnie tą samą szorstkością, zażądał od niej nieograniczonego wglądu w jej życie, gwiazda nieco zmiękła. W ten sposób reżyser odkrył najlepszą strategię, jaką należy stosować wobec jego idolki: trudną miłość.

Zarówno on, jak i Madonna utrzymują, że nigdy nie mieli romansu. Zresztą Keshishian wyjaśnia, jakiego typu namiętność ich łączy. „Madonna i ja mamy bardzo podobny pogląd na to, jak wykorzystać wizerunek, zarówno dla celów artystycznych, jak i komercyjnych” – mówi Keshishian ze śmiertelną powagą. Film Truth or Dare” jest zrodzonym wspólnymi siłami, dziełem na kształt walentynki przewiązanej drutem kolczastym, stworzonym przez dwóch czarodziejów mediów: kobiety, która często zdaje się potrzebować mężczyzny – muzy, który stanie się bodźcem dla realizacji jej wizji, i mężczyzny, który potrzebował swojej bohaterki, by wyzwoliła w nim pokłady twórczego talentu. Połączenie ich interesów może dać dziwny rezultat. W być może kluczowej ze względu na emocje scenie filmu Madonna odwiedza grób matki – na oczach kamer (Madonna Fortin Ciccone zmarła na raka piersi w wieku 30 lat, gdy jej córka miała 6 lat). Także ta scena została zmanipulowana. Okazję do zrobienia zdjęć wykorzystano do bolesnego maksimum.

„To jedna z tak osobistych chwil, że sam akt utrwalenia jej na taśmie uświadamia jak bardzo jest osobista” – mówi Keshishian. „Moja ekipa przyjechała na cmentarz wcześniej. Ukryliśmy mikrofon w trawie. Madonna o tym nie wiedziała. Nigdzie nie było żadnych kabli, niczego. Staraliśmy się ustawić kamery za drzewami. Kiedy skończyliśmy kręcić scenę na cmentarzu, siedzieliśmy razem w samochodzie. Madonna była bardzo poruszona. To był dla niej egzorcyzm. Bez względu na to, co mówią ludzie, sądzę, że w tej scenie naprawdę jest trochę prawdy, że przebija przez nią prawdziwa samotność. W tej scenie mogło być o wiele więcej emocji, gdyby nie było tam kamer. A może mniej. Na pewno odczuwałem te emocje, jedynie przyglądając się tej scenie zza drzewa”.

Herb Ritts, fotograf, z którym Madonna pracuje od lat, twórca jej ikonografii, mówi: „Po raz pierwszy współpracowałem z nią kiedy tworzyłem plakat do filmu <<Rozpaczliwie poszukując Susan>>. Pojawiła się na planie z pudełkiem pełnym klejnotów i świecidełek, które miała zamiar założyć. Dokładnie wiedziała, jak chce wyglądać. Podobało mi się to. Jest niezwykle otwarta na nowe propozycje i na działanie”.

Przynajmniej dopóki ma znaczną kontrolę nad przedsięwzięciem. Jeśli czasami magnetyczna osobowość Madonny nie przynosiła jej sukcesów, to tylko wtedy, gdy ona sama stawała się częścią cudzych projektów. Problem polega na tym, że aktorstwo, a więc prawdopodobnie jej największa ambicja, zwykle stanowi część cudzego przedsięwzięcia, choćby przez wgląd na zainwestowane środki. A istotą aktorstwa jest nie tyle wydawanie rozkazów, co poddanie się woli reżysera. A jakże ta kobieta miałaby poddać się czyjejkolwiek woli?

„Pewnego razu zjawiła się na planie mojego filmu, żeby coś mi przeczytać” – wspomina reżyserka i aktorka Lee Grant. „To było tuż po jej udziale w <<Rozpaczliwie poszukując Susan>>. Była wspaniała. Otwarta, pełna życia. Czytając, płakała. Obecnie jednak tak bardzo pochłania ją autokreacja, że skutecznie ukrywa wszelkie swoje talenty. Naprawdę miała talent, a zamknęła się w sobie niczym małż”.

Mówię Grant, że zdjęcia Madonny z ostatnich, pełnych przepychu sesji fotograficznych, podobnie jak jej występ na ostatniej oscarowej gali, stanowią nawiązanie do stylu Marilyn Monrore. Czy powinniśmy porównywać ze sobą te dwie ikony? „Madonna nie ma w sobie tego, co miała Marilyn” – mówi Grant – „czyli wrażliwości. Madonna przypomina raczej Jean Harlow”.

Ale i to porównanie nie do końca jest słuszne. Harlow, choć bezczelna, była kobietą o łagodnym usposobieniu i niewyszukanym, ciętym dowcipie. Madonna, którą oglądamy w „Truth or Dare” – kobieta o wyrzeźbionym ciele, ze swoimi podniesionymi do rangi rytuału scenicznymi pozami, sposobem bycia surowej matki i chęcią uwieczniania wszystkiego na taśmie – jest jedyna w swoim rodzaju.

„W jednej z ostatnich scen w filmie, ty i tancerze lądujecie razem w łóżku i wołacie: <<Czy obchodzi nas, co myśli Hollywood? Nieee!>>. Naprawdę cię to nie obchodzi?” – pytam.

Madonna porusza się na krześle. „W ten sposób chcemy powiedzieć, że nakręciliśmy coś szalonego, a jeśli im się to nie podoba, mamy to w nosie. To znaczy, trochę się wygłupialiśmy, ale wiem, że często to, co robię, niekoniecznie jest akceptowane. Nawet przez Hollywood”.

„Ale powstaje pytanie, co z twoją karierą filmową”.

Nastaje cisza tak gęsta, że można ją kroić nożem. ”Mm-hmm” – odpowiada.

„Która miała swoje wzloty i upadki”.

„Tak”.

„A którą najwyraźniej masz zamiar kontynuować”.

„Tak, bo chciałabym nakręcić parę dobrych filmów. Ale to, że chcę być dobra w tym, co robię, nie znaczy, że muszę się podporządkować”.

Zastanawiam się, czy ktoś jest dla niej w tym względzie wzorem. „Czy jest ktoś, kto był dobry w tym, co robił, i jednocześnie się nie podporządkowywał?” – pytam.

Odpowiedź pada natychmiast: „Ja”.

Według jej bliskich przyjaciół, Madonna jest uroczą dziewczyną, romantyczką, która uwielbia zapraszać przyjaciół do swojej kuchni i gotować dla nich spaghetti. Jest również, jak sama przyznaje, „emocjonalną kaleką”. „Nie jestem w pełni wykształconą istotą ludzką” – twierdzi. To z pewnością może tłumaczyć mniej przyjemne sceny w filmie „Truth or Dare”, jak również jej chorobliwą ambicję.

Powinniśmy jednak pamiętać o tym, jak kiepsko idzie nam tolerowanie kobiecej ambicji. To prawda, oglądając „Truth od Dare” łatwo widzieć w Madonnie zimną, dominującą kobietę, kastrującą, a jednocześnie matkującą swoim tancerzom, jednak jak zauważa choreograf Vincent Paterson, pracujący z Madonną nad jej występami, życie w trasie wiąże się z niewyobrażalną presją, poza tym gwiazda jest także pracodawcą. Łatwo jest widzieć w niej jedynie demona kalkulacji, przeobrażającego się w najwłaściwszych momentach. „To, że wszyscy uważają mnie za taką dobrą bizneswoman, pochlebia mi” mówi Madonna. „Ale kiedy ktoś mówi, że manipuluję ludźmi i że po prostu mam zmysł do marketingu, uważam to za zniewagę, bo to umniejsza moje znaczenie jako artystki”.

Potędze Madonny nie sposób zaprzeczyć: jedynie jej intencje jako artystki są niejasne. Wykorzystując swoje umiejętności w zakresie autokreacji, teraz również w sferze życia najwyraźniej prywatnego, przekroczyła granicę zza której nie ma odwrotu. Jakże teraz będzie mogła zaoferować nam mniej? Znaczącym wydaje się fakt, że skalkulowana prowokacja występów w ramach trasy „Blond Ambition”, choć utrwalona w kolorze, blednie przy czarno białych fragmentach nakręconych za kulisami – tak szybko prześcignęła samą siebie. Teraz stawka wydaje się niemożliwie wysoka. W dziewięć miesięcy po zakończeniu trasy koncertowej Madonna przeniosła swą sztukę – czymkolwiek ona jest – na nowy pułap. Nareszcie odnalazła swój środek przekazu. To jej jedyna wybitna rola.