„Truth or Dare”, lub jak kto woli „W łóżku z Madonną” to pozycja ikoniczna wśród filmów dokumentalnych z lat 90. Obraz, który napędzany jest osobą najgorętszej gwiazdy tamtego okresu, ujawniał życie Madonny w trasie – jej sukcesy, momenty słabości i… brawurowe operowanie kontrowersją. 30 lat po premierze warto zadać sobie pytanie – jaki jest ów film dzisiaj? Jak odbiera go współczesny odbiorca? I jakie miejsce zajmuje w popkulturze?

Premiera filmu odbyła się podczas Festiwalu w Cannes w 1991 roku, choć poza głównym konkursem. Madonna dokonała inwazji na francuskie święto kina „z mocą niemieckiego okrętu wojennego”, jak nazywa to biografka gwiazdy Lucy O’Brien. Podczas trasy zdążyła nabrać doświadczenia i przekonać się, że nic tak nie nabija słupków popularności jak umiejętne podgrzewanie atmosfery, dlatego… idąc po czerwonym dywanie w różowym kimonie, zdjęła je, pokazując światu komplet bielizny od Gaultiera wraz z nieodłącznym stożkowym stanikiem. Tania prowokacja? Możliwe. Ale i tak z tamtego festiwalu w Cannes wszyscy zapamiętali tylko to.

Pomysł na film zrodził się niedługo przed startem trasy „Blond Ambition”. Madonna chciała kręcić go pierwotnie z Davidem Fincherem, ale ten zrezygnował z pomysłu już na samym początku tournée (zdążył ponoć tylko sfilmować pierwsze trzy koncerty w Japonii, jednak na potrzeby przyszłego albumu koncertowego). Zastąpił go więc za kulisami Alek Keshishian, młody i obiecujący reżyser, którego pracą dyplomową była adaptacja „Wichrowych wzgórz” Emily Brontë, z muzyką Kate Bush i Madonny z „True Blue”.

Pierwotnym założeniem był film o roboczym tytule „What Is It Like To Be Madonna” („Jak to jest być Madonną?”), ale w miarę postępu prac stało się jasne, że spojrzenie okiem kamery tam, gdzie normalny śmiertelnik nie ma szans zajrzeć, z zachowaniem formy „towarzyszącej” sfilmowanym koncertom, to zbyt mało. To, co nagrał Keshishian, było fenomenem, który warto było pokazać w nieco szerszej formie, ograniczając rolę koncertowego nagrania do artystycznego komentarza wydarzeń.

Seans „Truth or Dare” po 30 latach – zwłaszcza, kiedy jest się stosunkowo młodym lub nieznającym dobrze Madonny odbiorcą – należy traktować jako swego rodzaju kliszę tamtych czasów. Istotą filmów dokumentalnych jest bowiem aktualność tylko w momencie kręcenia. Później staje się to tylko dokumentacją tamtego stanu rzeczy, który w miarę zachodzących w społeczeństwie zmian może się zdezaktualizować. Dlatego „Truth or Dare” pozbawiony informacji „stan rzeczy aktualny na 1990 rok” może nieco dezorientować. Nie zadziała wówczas przykładanie dzisiejszych miar. Jakkolwiek banalne się to wydaje, pewne rzeczy należy tłumaczyć wyłącznie prostym „świat taki wtedy był”. Na historię nie mamy wpływu. A film Madonny to właśnie taki kawał historii popkultury.

Ekshibicjonizm

Koncertowe ujęcia, kręcone z zastosowaniem innowacyjnej na tamte czasy technologii, stanowią przeciwwagę wobec scen Madonny poza sceną. Podczas występu ożywiona zostaje figura bogini, która swoją charyzmą porywa tłumy. Za kulisami widzimy natomiast gwiazdę zmęczoną, niewyspaną, z mokrymi włosami, próbującą się uporać z niechcianymi incydentami jak infekcja gardła. Taki dualizm był możliwy tylko dlatego, że Madonna dała ekipie Keshishiana zielone światło ze stuprocentowym dostępem do każdej sfery – od wejścia za kulisy występu po własną sypialnię. Założenie, które udało mu się przenieść na ekran, daje się streścić jego własnymi słowami:

Sfilmuję Cię bez makijażu, sfilmuję wtedy, gdy jesteś skończoną suką i rano, zanim Twoje prochy na sen przestaną działać.

Pewnie większość z nas zadaje sobie pytanie – na ile sceny te są wyreżyserowane? Na ile Madonna przedstawiła tam siebie autentycznie, a na ile tak, jak chciała to zrobić? Trudno nie zgodzić się jednak z jej słowami:

Ujawniłam to, co sama chciałam ujawnić. I choć można twierdzić, że zdecydowałam się pokazać tylko to, co chciałam pokazać, mogę powiedzieć, że to, co w końcu pokazałam, odsłania i tak bardzo wiele.

Jeśli kogoś po latach dziwią posty Madonny na Instagramie, trzeba pamiętać, że wciąż mamy do czynienia z tą samą osobą, która przed laty pokazała swoje życie na łamach filmu dokumentalnego. W okraszonej kontrowersją formie zrobiła to przed Kardashiankami i przed epoką influencerek. I nawet jeśli zmieniła się forma i jakość, u podłoża tego zachowania leży ów niewytłumaczony ekshibicjonizm, nieustanna i nigdy niezaspokojona chęć bycia w centrum uwagi. Jej życie to nieustanny performans, kreacja wystawiona społeczeństwu, jej własne wyzwanie rzucone odbiorcom – kochaj mnie lub nienawidź. Najlepiej skwitował to w „Truth or Dare” Warren Beatty:

Ona nie chce żyć z dala od kamery.

Odwaga kontra wrażliwość

W filmie Madonna wypada zdecydowanie lepiej wtedy, kiedy albo działają emocje, albo zapomina, że jest filmowana. Motto „Express Yourself” staje się żywe, kiedy policja w Toronto grozi aresztowaniem. Madonna chojrakuje. „A co tu wyjaśniać? Nie zmienię jebanego show!” – mówi do towarzyszących jej osób, w tym managera i swojego brata. Jest pewna siebie, a przynajmniej takie wrażenie chce sprawiać. Jej pozorny nastrój udziela się tancerzom, których poważne miny zdradzają nieudawane przejęcie, ale też powoduje wybuchy nerwowego śmiechu. Jednocześnie Madonna kurczowo ściska Donnę de Lory za rękę – niczym małe, przestraszone dziecko trzyma się matki. Uścisk ten udaje się uchwycić operatorowi trwającym kilka sekund zbliżeniem. W tym małym geście prawdopodobnie są ukryte jej prawdziwe emocje – z jednej strony pewność siebie, z drugiej jednak obawa. Potrzebuje innych, aby ową pewność siebie zyskać. Zachowanie „odgrywa” odwagę, ale język ciała zdradza strach.

Siła i wrażliwość. Dwoistość natury. Koncept, który udało jej się skrystalizować po latach na albumie „Rebel Heart”, gdy przyznała, że jej istotą jest ścieranie się postaci buntowniczki z osobą przepełnioną uczuciami.

Tęsknota

Jako najbardziej pretensjonalną uznano scenę wizyty Madonny na grobie matki. Do krytykujących przyłączył się po latach nawet brat artystki, Christopher Ciccone, który w tej scenie obserwuje zajście z daleka, opierając się o drzewo. Podobno artystka nie wiedziała, że ekipa filmowców ukryła mikrofony w trawie, ale Christopher twierdzi, że wręcz przeciwnie – cała scena została dokładnie zaplanowana. Można się spierać w tej kwestii, jednak nie to chcę w tym momencie rozstrzygać. Widać tu bowiem pewnego rodzaju tęsknotę. Czasy „Like a Prayer” zmusiły Madonnę do powrotu myślami do swojej przesadnie religijnej matki. Zdała sobie wówczas też sprawę, że jest starsza, niż była jej matka w chwili śmierci.

Ducha Madonny seniorki czuć więc w filmie. Nawet jeśli scena z kładącą się na grobie Madonną jest nieetyczna (ten sam zarzut formułowano wobec Krystyny Jandy leczącej traumę po śmierci męża na łamach wyrwanych z rzeczywistej akcji monologów w „Tataraku” Wajdy), a ze zmarłej matki zrobiła ona obiekt sprzedany w filmie, w scenie czuć swego rodzaju tęsknotę – jakby niemożliwą do załatania dziurę w sercu wciąż tkwiącej głęboko w niej dziewczynki. Jak sama przyznaje nawet po latach – śmierć matki byłą katalizatorem wszystkiego. To tam leży źródło tego, co niczym kula śniegowa wzrastało w kolejnych latach i ukształtowało Madonnę taką, jaka jest do dziś.

Zmieszanie

Jest kilka momentów, w których Madonna jest zaskoczona wydarzeniami. Pierwszy raz trudno jej zaakceptować fakt, że Alek Keshishian nie zamierza jej ustępować. Próbuje dyrygować nim, mówi, co i jak ma kręcić, ale ten uparcie nie wyłącza kamery. W końcu zmieszana prawdopodobnie uświadomiła sobie, że właśnie na to się zgodziła i nie może wycofać się z wyzwania, które sama sobie narzuciła.

Drugi raz Madonna wpada w zmieszanie, kiedy „przypadkowo” (spotkanie zaaranżował reżyser) spotyka swoją przyjaciółkę z dzieciństwa Moirę McFarland. Życie Moiry jest przeciwieństwem życia jej wysokości Madonny – właśnie straciła pracę, w domu jej się nie przelewa, a w dodatku jej energię pochłania gromadka małych dzieci, która wkrótce powiększy się o jeszcze jedną córkę – nazwaną na pamiątkę tego wydarzenia imieniem gwiazdy. Madonnie nie udaje się ukryć, że nie wie, jak się zachować.

Nieświadomie oliwy do ognia dolewa Moira, która prosi artystkę by została matką chrzestną jej nienarodzonej córki. Gdyby Madonna mogła, prawdopodobnie w tamtej chwili zapadłaby się pod ziemię. Później wyznała, że czuła się niezręcznie, bo nie potrafiła wyobrazić sobie siebie na rodzinnej imprezie wśród rodziny i sąsiadów dawnej koleżanki i że czułaby się jak przybysz z innej planety.

Moira i jej córka Madonna (niedoszła chrześnica artystki) – kard z „Truth or Dare” i zdjęcie współczesne

Trzeci moment zmieszania przychodzi, kiedy Sharon, makijażystka ekipy, zostaje zgwałcona po imprezie w wolny wieczór. Przebieg wydarzeń opisuje artystce tancerz – Carlton – na co ta… wybucha chichotem. I choć może to dziwić, śmiech jest według psychologów jedną z reakcji na szokującą czy poważną wiadomość. Również i tu czuć, że nie jest to śmianie się z nieszczęścia Sharon, a raczej nerwowa reakcja osoby, która jest głową (i twarzą!) tego latającego burdelu pod szyldem „Blond Ambition”.

(Nie)pokora

Madonna w filmie wywleka również rodzinne brudy. Pojawia się wątek alkoholizmu starszego brata, który właśnie wyszedł z odwyku. Czeka ona na niego w hotelu, ale kiedy jego ponosi melanż, kładzie się spać. Ani myśli otwierać, kiedy grubo spóźniony Martin pojawia się pod jej drzwiami. Młodsza siostra ogrywa się na starszym bracie, który kiedyś wieszał ją za majtki na sznurze do suszenia prania. Zza tych zachowań w pewien sposób udziela się jednak jej poczucie odpowiedzialności. Wielokrotnie opłacała ona odwyki wszystkich swoich braci i wpłacała kaucję, kiedy trafiali za kratki za drobne przestępstwa. Po latach wiemy, że ani ona, ani żaden inny członek jej rodziny nie ma zbyt dobrych relacji z najstarszym z braci – Anthonym, który nie trzeźwiał od wielu lat i wylądował na ulicy. Media oczywiście obwiniły sławną siostrę, pomijając zupełnie aspekt tego, że Anthony z jakiegoś powodu nie może liczyć także ani na rodziców, ani na resztę rodzeństwa.

Zmagania córuni tatusia z „artystyczną ekspresją”, której Madonna nie chce wystawiać na szwank, rzucają się w oczy, kiedy rozmawia z ojcem przez telefon. Popisuje się przed nim, świadoma tego, że ojciec nie wie, że rozmowa jest nagrywana, usiłuje go ustawiać pod siebie, ale gdzieś w tym wszystkim nadal przebija jej uległa postawa, wobec której „królowa świata” wydaje się tylko stworzoną na potrzeby chwili pozą.

Duchowość

Relacja Madonny z katolicyzmem na przełomie lat 80. i 90. weszła w nową fazę. Pełen naiwnego niezrozumienia i młodzieńczego buntu okres ustąpił miejsca przyjęciu przez nią postawy znacznie bardziej skorej do zadawania trudnych pytań i domagania się odpowiedzi. Kryzysu doświadczyła prawdopodobnie wtedy, kiedy zdała sobie sprawę, że wyniesione z domu ideały i „klepanie zdrowasiek” nie są w stanie pomóc jej w obliczu umierających po kolei na AIDS przyjaciół, ani wobec podszytego alkoholem i przemocą małżeństwa, które skończyło się bolesnym rozwodem.

W filmie widać te zmagania, zwłaszcza kiedy zdejmie się warstwę celowych prowokacji mających – i temu nie da się zaprzeczyć – sprzedawać bilety na koncert. Pozbawiając film tej warstwy, widać osobę nie tyle zagubioną, co szukającą własnej drogi. Zadającą pytania takie jak – czy stan rzeczy, który przyjmujemy bezkrytycznie, jest jedyną drogą by osiągnąć szczęście? Odpowiedź – jak twierdzi – znalazła kilka lat później w Kabale i studiowaniu świętych ksiąg różnych religii. W „Truth or Dare” oglądanym po latach widać przyczynę tego, co stało się później. Dziś możemy połączyć te kropki. Film jest jednak interesującym udokumentowaniem tamtego stanu rzeczy – wiary i duchowości Madonny anno domini 1990. Aby zrozumieć jej punkt widzenia, wystarczy choćby obejrzenie „mowy watykańskiej”, w której Madonna skwitowała działania kościoła… cytując słowa Jezusa. W pewien więc sposób pokonała papieża własną bronią.

Seksualność

Istotny temat eksplorowany przez Madonnę, który zaczął coraz częściej wypływać na powierzchnię w tamtych czasach, to seksualność rozumiana w dość innowacyjny sposób. Madonna w tamtym czasie zaczynała być postrzegana jako silny feministyczny głos. Jej komentarz w sprawie seksualności kobiety był swego rodzaju nowinką. Na przełomie lat 80. i 90. miejsce kobiet było zdecydowanie bliżej stereotypowej kuchni, niż ma to miejsce dzisiaj. Dlatego ów feministyczny ładunek z figurą Madonny jako inteligentnej „głównodowodzącej” i samoświadomej osoby podejmującej autonomiczne decyzje zdaje się dziś przeźroczysty. Przyjmujemy to jako coś naturalnego. Przez świat przetoczyła się już dyskusja na temat kobiety jako istoty, która sama czerpie przyjemność doznań cielesnych, a nie tylko służy do zaspokojenia mężczyzny. W dużej mierze podwaliny pod tę dyskusję dała Madonna w „Truth or Dare”, przygotowując grunt pod książkę „Sex” wydaną 2 lata po nakręceniu filmu, która do dziś uznawana jest za jeden z najmocniejszych głosów wyzwolonej kobiecości.

Jednak „Truth or Dare” to nie tylko Madonna. To także jeden z pierwszych tak wyraźnych komentarzy wobec środowiska LGBT, a wszystko za sprawą sześciu homoseksualnych tancerzy. Film można określić mianem negatywu powszechnej rzeczywistości – to geje są w ekipie tancerzy większością, a Oliver – jedyny heteroseksualny tancerz – zostaje wrzucony w środowisko, w którym to on jest mniejszością. Po latach na łamach dokumentu „Strike a Pose” przyznał on, że to wydarzenie z homofoba uczyniło go osobą tolerancyjną. Najlepszą terapią było samemu poczuć się jak wyobcowana mniejszość.

W ramach tytułowej gry w „Prawda czy wyzwanie” tancerze dają sobie zadania. Slam całuje się namiętnie z Gabrielem. Podobno po fakcie obaj o sprawie zapomnieli, przerażenie ogarnęło ich dopiero, kiedy okazało się, że scena pojawi się w filmie. Mieli oni wręcz błagać Madonnę, żeby usunęła tę scenę, ale ta pozostałą nieugięta. Tancerze po pierwsze obawiali się reakcji swoich partnerów – obaj byli w związkach. To, co jednak najbardziej ich przerażało, to fakt, że wciąż nie byli wyoutowani poza gronem przyjaciół. A świat był wówczas jeszcze bardziej nietolerancyjnym miejscem niż dziś. Geje identyfikowani byli stereotypowo w większości z epidemią AIDS i podejrzanym środowiskiem, żyjącym gdzieś na marginesie. Oczywiście ruch LGBT zdążył już zrobić wiele dobrego, ale społeczeństwo nadal reagowało głównie uprzedzeniami, a homoseksualizm nie był tematem, któremu poświęcano pełną uwagę w mainstreamie. Jeśli nawet był wspominany, to tylko mimochodem i najczęściej negatywnie, jako zjawisko bezpośrednio kojarzone z ryzykownymi zachowaniami seksualnymi i AIDS. Dlatego Madonna – największa wówczas gwiazda głównego nurtu – poświęcająca część własnego filmu tematowi homoseksualizmu była w tej kwestii pionierką. W filmie nie widać bowiem robienia sensacji z bycia gejem (jaka swoją drogą nadal udziela się polskim mediom w 2021 roku, kiedy ktoś dokonuje coming outu – patrz: Piasek). Zamiast tego homoseksualizm tancerzy jawi się jako coś normalnego. Madonna mówi tym samym: „bycie gejem jest OK”.

W filmie „Strike a Pose” wypowiadający się aktywiści wskazują właśnie na scenę pocałunku Slama i Gabriela jako na moment przełomowy wobec społeczności LGBT. Był to dla wielu z nich bowiem pierwszy moment, w którym zobaczyli pocałunek dwóch mężczyzn przedstawiony jako coś normalnego, a nie wybryk natury. Dziś o homoseksualizmie mówi się więcej. Oczywiście dyskurs jest spolaryzowany, zwłaszcza na podzielonym polskim podwórku, jednak „Truth or Dare” był kamieniem milowym do tego, aby dobrze o społeczności LGBT mówiło więcej osób.


To dwugodzinny film opowiadający o prawdziwym życiu. Niekoniecznie o moim prawdziwym życiu, ale o życiu ogólnie.

Tymi słowami Madonna opisała swój film. Istotą życia każdego człowieka jest indywidualny zestaw cech i emocji. Paradoks tkwiący w życiu jest zaskakujący: z jednej strony każdy przeżywa je indywidualnie, ale przecież każdy czerpie z tej samej puli uczuć, emocji i cech. Każdy pewnie odbiera „Truth or Dare” na swój sposób, wydaje się jednak, że nawet po upływie 30 lat w filmie zawarte są uniwersalne prawdy rezonujące w piosenkach Madonny: wyrażaj siebie, nie obawiaj się być sobą, poczuj prawdziwą wolność, ciesz się ludźmi, których masz w swoim życiu. W tej kliszy początku lat 90. ubiegłego wieku zapisane są bowiem prawdziwe emocje, których nie zagłuszają nawet wystudiowane, odgrywane pozy głównej bohaterki…

Krystian