Można odnieść wrażenie, że w ostatnich latach powstała masa publikacji, w których wskazuje się na „nową królową popu”. Prawdopodobnie każda gwiazda, która zyskała światową popularność, była rozpatrywana w tej kategorii. Pytanie jednak, na ile to chwyt marketingowy, a na ile stwierdzenie zgodne z prawdą. Oliwy do ognia dolała ostatnio raperka, która na subiektywnej liście w roli królowej popu widziała Janet Jackson, oczywiście ku częściowo słusznemu oburzeniu części ludzi, jakoby w ten sposób umniejszała dokonaniom Madonny. Z jednej strony – nihil novi. Jak długo Madonna jest znana, tak długo zawsze musi udowadniać, że zasługuje na tytuł królowej popu. Zaczęło się już w 1985 roku, kiedy dziennikarz „Billboardu” stwierdził, że Madonna to tylko chwilowa gwiazdka, która wypadnie z branży w ciągu pół roku, a to Cyndi Lauper będzie ponadczasową gwiazdą. Z drugiej jednak strony – kulturowe postrzeganie Madonny kulturowym postrzeganiem, ale osobiste gusta to rzecz subiektywna, a o gustach, jak wiadomo, się nie dyskutuje.
Na początek jednak trochę wyjaśnień. Ten tekst nie jest próbą wystawienia kapliczki dla Madonny przez zafiksowanego na jej punkcie fana. Choć trochę czuję niesmak, kiedy kogoś określa się mianem królowej popu, zwłaszcza gdy spojrzy się na dokonania, ale mam świadomość, że tego typu artykuły czy książki powstają na zamówienie i jest to po prostu chwyt reklamowy. Nie mam też na celu umniejszenia innym gwiazdom kosztem gloryfikacji dokonań własnej idolki. Wszystkie wspominane tutaj piosenkarki są wspaniałymi artystkami, które cieszą się zasłużoną popularnością. Nie mam na celu w żaden sposób podważyć ich prawa do bycia artystkami uwielbianymi i uważanymi za wartościowe. Próbuję tu powiedzieć, że w świadomości kulturowej Madonna jak najbardziej zasłużyła na swój tytuł, bo to ona wytyczyła ścieżkę nieistniejącą przed nią. Każdy może uważać, co chce, jednak nie można też w tym wszystkim powiedzieć, że Madonna nie zasłużyła na to, by być uważaną za królową popu, cokolwiek to oznacza.
Nie wiadomo dokładnie, kto pierwszy użył w stosunku do Madonny określenia „królowa popu”. Różne są też opinie na temat tego, kiedy artystkę zaczęto tak określać. Niektórzy mówią, że miało to miejsce w czasach albumu „Like a Prayer” i trasy „Blond Ambition”, gdy gorączka Madonny była u kresu wytrzymałości. Inna, bardziej prawdopodobna hipoteza mówi, że miało to miejsce już w czasach „Like a Virgin”, kiedy Madonna została międzynarodową supergwiazdą.
Osobiście skłaniam się ku tej drugiej hipotezie. Przełom lat 1984-85 był bowiem okresem absolutnego wybuchu madonnamanii. Płyty Madonny sprzedawały się w liczbie kilkudziesięciu tysięcy dziennie, co dziś jest wynikiem wręcz zawrotnym, zwłaszcza że takich wyników w dobie streamingu nie osiąga już nikt, chyba że w miesiącu. Nastolatki chciały być jak ona – niezależne i silne, co często mylono wówczas z bezczelnością. Zjawisko było tak silne, że kopiujące „lumpeksowy” styl wschodzącej gwiazdy nastolatki i ich idolka przyczyniły się do zakorzenienia w słowniku określenia „wannabe”, oznaczającego fankę, która kopiuje image i styl życia idolki. Na prywatkach i w klubach królowały piosenki panny Ciccone, czasem grane kilkukrotnie jednego wieczoru. W tych czasach trwał też absolutny okres dominacji Madonny w MTV. W dobie YouTube i łatwego dostępu zarówno do muzyki, jak i do klipów, być może coraz młodsza publiczność nie do końca rozumie, co oznacza czekanie, aż jedyna stacja telewizyjna grająca muzykę (tak, MTV kiedyś taka była) puści klip twojej ulubionej gwiazdy. Była to bowiem jedyna okazja, żeby go zobaczyć, chyba że ktoś był szczęśliwym posiadaczem magnetowidu z nagrywarką i na kupionej w kiosku czystej kasecie udało mu się nagrać ulubiony teledysk (to rozrywka dzieci lat 90., do grona których sam się zaliczam). Dawka Madonny w MTV była tak duża, że po części wpłynęła na to, że do „Angel” i „Into The Groove” nie powstały teledyski. Stacja bowiem miała nie chcieć nowych klipów, kiedy wciąż wielką popularnością cieszyło się sześć poprzednich. Równolegle w MTV „królował” Michael Jackson, będący wówczas u szczytu popularności za sprawą albumów „Thriller” i „Bad”. Miejska legenda głosiła nawet, że MTV powstała celowo po to, aby promować Michaela i Madonnę. Wydaje się więc, że to właśnie wtedy zrodziła się nomenklatura obowiązująca do dziś – król i królowa popu. Do ich grona dołączyły później księżniczki – najpierw pod koniec lat 80. popularna głównie w Europie i Australii Kylie Minogue, a potem, na większą skalę, Britney Spears u schyłku ostatniego dziesięciolecia XX wieku.
Minęły cztery dekady. Dziś króluje streaming, teledyski są dostępne na życzenie. MTV, aby nie zwinąć straganu, przestała mieć właściwie cokolwiek wspólnego z muzyką poza literą M w nazwie. Nie ma co się jednak obrażać na rzeczywistość – tak już jest, było to do przewidzenia, a świata nie da się zatrzymać. Wraz ze zmianami technologicznymi zmienia się życie od zawsze, a wraz z nim na przestrzeni lat musiał się zmienić rynek muzyczny.
Zapewne wielu fanów zadaje sobie pytanie – kim jest Madonna dzisiaj? Ikoną – odpowie pewnie wielu. Na temat jej wkładu w przemysł muzyczny i popkulturę debatują uczeni na uniwersytetach całego świata. Powstają niezliczone ilości publikacji i rozpraw naukowych, a imieniem Madonny nazwano odkryty gatunek niesporczaka – bezkręgowca, który – niczym ona sama – potrafi przetrwać w ekstremalnych warunkach.
O wpływie Madonny na ich życie wypowiedziały się rozmaite gwiazdy. Lady Gaga, Beyonce, Britney Spears, Rihanna, Christina Aguilera, Katy Perry, Taylor Swift, Ariana Grande… imiona można przywoływać niemal bez końca. Wszystkie one jednak podkreślają, że osoba Madonny nigdy nie była dla nich obojętna. W zależności od tego, która aktualnie jest na topie, określane są mianem „nowej królowej popu” – ostatnio jest nią Billie Eilish. Zestawiając jednak realnie dokonania, dorobek i wpływ na kulturę i społeczeństwo… porównania właściwie nie ma. No i przecież te gwiazdy mają już przetarte ścieżki.
Ktoś może też zadać pytanie – a co ze starszymi wokalistkami, co z generacją starszą od Madonny? Czy Cher, Debbie Harry lub Tina Turner nie zasługują bardziej, choćby przez wzgląd na staż pracy, aby nosić tytuł królowej popu? Odpowiedź subiektywna może być dowolna, ale patrząc chłodno na sprawę, choć wszystkie te artystki mają wspaniałe osobowości i gigantyczny dorobek, to jednak żadna z nich nie była w „swoich czasach” tak gigantycznym fenomenem jak Madonna. Nawet jeśli cieszyły się wielką popularnością w jakichś latach, nie wywołały takiej rewolucji, jaką wywołała Madonna – pod względem wizerunku, teledysków, oddania i zaangażowania fanów, po pionierskie występy na żywo. Ponownie – tylko Madonna i Michael Jackson w każdym z tych punktów mogą się ze sobą równać.
W tym miejscu przechodzimy jednak do sedna. Dlaczego Madonnie ciągle zdejmuje się koronę z głowy? Odpowiedź jest zaskakująco prosta – bo jest kobietą. Nie od dziś wiadomo, że branża muzyczna jest seksistowska. Nie jest tak jednak z zasady. Po prostu rezonuje ona społecznymi oczekiwaniami i mitami, które kultura wtłoczyła nam wszystkim do głów i które próbują obalać często nierozumiane feministki. Społeczeństwo „in general” nie lubi silnych, świadomych siebie i kreatywnych kobiet, a zwłaszcza takich, które dzięki swojej inteligencji i sprytowi w połączeniu z pomysłowością zrobiły karierę (czyli zarobiły pieniądze). To cechy zarezerwowane dla mężczyzny. Mężczyzna jest kulturowo obdarzony siłą tworzenia. Kobieta – nawet jeśli tworzy – podświadomie odbierana jest przez ludzi jako kreatywna tylko dlatego, że jakiś mężczyzna jej na to pozwolił albo przynajmniej żaden z nich nie miał nic przeciwko. Tu często wchodzi tzw. „slutshaming” – jeśli kobieta zrobiła karierę (a przez to i pieniądze), to najprawdopodobniej ktoś jej pomógł. Mówiąc wprost – wiedziała, z kim się przespać. Przypomnijcie sobie, ile razy słyszeliście te zarzuty wobec Madonny.
Michaelowi Jacksonowi nikt nie zdejmuje korony z głowy. Z jednej strony, wiadomo – zmarłych kochamy najbardziej. Zasługi każdego rosną w oczach ludzi po śmierci. Ale z drugiej strony ma się wrażenie, że dotyczy to tylko facetów, bo żadna ze zmarłych wokalistek – nawet tych, które miały ku temu powody, jak Whitney Houston czy Donna Summer – nie zostały otoczone pośmiertnym kultem. Do tego dochodzi fakt, że Michael był mężczyzną. Mężczyznom się tego nie robi. Raz zdobyta korona króla pozostaje na skroniach na zawsze. Korona królowej niekoniecznie. Od Madonny nawet po upływie 4 dekad nadal oczekuje się, że będzie dowodzić, że na swoją koronę zasłużyła. A jeśli z racji choćby swojego wieku czy kontrowersyjnego wizerunku jest marginalizowana, z jakiegoś powodu wszystko zbywa się stwierdzeniem, że „kiedyś to miała przeboje, nie to, co teraz”.
Społeczeństwo uwielbia (za przeproszeniem) skłócone, skaczące sobie do gardeł baby. Niczym na wielkim, globalnym osiedlu mieszkaniowym wszyscy nasłuchujemy wojny sąsiadek o bzdurne sprawy, aby móc o nich z lubością plotkować. Odkąd świat światem, zawsze cieszyło ludzi to, co dziś nazywamy „dramą”. I tu dochodzimy do kolejnego pytania – kto korzysta na takich wojenkach?
Z pewnością nie ma osoby, która nie słyszałaby o „konflikcie” Lady Gagi i Madonny. Pytanie jednak, czy taki konflikt faktycznie miał miejsce, a przynajmniej na taką skalę, jaką pokazywały media. Fani połknęli haczyk. Grupy fanów nawzajem obrzucały się gównem, zarzucając sobie ślepotę. Każda internetowa zadyma, każdy, najmniejszy nawet ruch jednej czy drugiej, odbierany był jako atak na „przeciwniczkę”. To media wepchnęły Madonnę i Lady Gagę na arenę w roli współczesnych gladiatorów, usadzając nas – społeczeństwo – na widowni w roli czekającej na rozlew krwi gawiedzi. Nawet jeśli obie nie chciały walczyć, my – społeczeństwo – oczekiwaliśmy od nich tego, że jedna zdissuje drugą. Same artystki doskonale wiedziały, że to także okazja do promocji. Jedna śpiewała mashup swojego przeboju z przebojem drugiej, druga z lubością zakładała stroje walące po gałach inspiracjami, mówiąc „nie inspirowałam się nikim”, jednak to był czysty performans, który nabijał słupki. Dziennikarze na etatach mieli o czym pisać, więc praca robiła się sama, kliknięcia przekładały się na przelewy na konto, a nazwiska tak jednej, jak drugiej znajdowały się w nagłówkach, bo temat był chodliwy. Przyciągały tym wzrok, bo obie nie są głupie i wiedzą doskonale, co zrobić, aby zwrócić uwagę opinii publicznej. Przecież cała popkultura to jedna wielka fasada, mająca czasem promować się konfliktami, gdy w rzeczywistości za kulisami pije się razem drinki. Osobiście uważam jednak, że prywatnie Madonna i Lady Gaga nie mają do siebie żadnego żalu. Życie zawodowe tak jednej, jak i drugiej, to czysty spektakl, prywatnie jednak obie wiedzą, w co grają. Ale dla nas to było mało. Nawet ich wspólne zdjęcie z przyjęcia po gali Oscarów – przyjazne i pełne życzliwości – było poddawane dogłębnej analizie, a społeczeństwo stawiało się w roli sędziów, którzy stwierdzali, czy ułożenie rąk Madonny nie sugeruje, jakoby zamierzała ukręcić łeb Lady Gadze.
Po co powstają artykuły typu „nowa królowa popu”? Po to, aby przyciągnąć uwagę, a przez to kliknięcia zamienić na odgłos płynącego szmalu. Jedni wejdą tam protestować, bo za królową popu uważają kogoś totalnie innego. Inni wejdą tam, żeby udowodnić, że to ich racja jest „bardziej mojsza niż twojsza”, a ich idolka „najmojsza”. Dziennikarze doskonale o tym wiedzą. Próba przegadania im do rozumu to walka z wiatrakami. Niech każdy odpowie sobie w głowie, czy jest sens połykać ów haczyk i wdawać w dyskusję, która przypomina kopanie się z koniem.
A co na to sama Madonna? Zdaje się, że zachowuje do tego zdrowy dystans. Jest świadoma, ile zrobiła. Doskonale wie, że jeden nagłówek w tę czy w tę nie jest w stanie zagrozić jej pozycji. Po prostu wie, kim jest i ile zrobiła. Czy dlatego, że społeczeństwo tego oczekuje, powinna się podsumować i na każdym kroku krzyczeć „patrzcie, czego dokonałam”? Zamiast wystawiania sobie kapliczki, zbywa to zazwyczaj królewskim milczeniem, niczym Elżbieta II.
Od samego początku media podrzucały Madonnie – kobiecie, która odnosiła sukcesy – konflikty. Najpierw w latach 80. porównywano ją z Cyndi Lauper, czego echem jest wspomniany cytat z „Billboardu”. W kolejnej dekadzie media próbowały nakręcić dramę wokół jej rzekomego konfliktu z Mariah Carey oraz Courtney Love. Kiedy wydawało się, że to już przeszłość, pięćdziesięcioletnia Madonna miała zostać na oczach ludzkości zdetronizowana przez młodą i świeżą w branży Lady Gagę. Kobietę z kobietą zawsze porównywano, między wierszami odbierając im podmiotowość i artystyczną niezależność. Najlepszym podsumowaniem wyimaginowanych konfliktów podsycanych przez media są słowa Cyndi Lauper w kontekście Madonny:
Często się nas porównuje – ale kobiety porównuje się od zawsze. Niezależnie od tego, co powiem ja, czy tego, co powie ona – zawsze będziemy odbierane jak dwie walczące kozice. To takie głupie.
cyndi Lauper
Przestańmy od kreatywnych kobiet oczekiwać, że na zawołanie będą sobie wydrapywać oczy, bijąc się o prymat pierwszeństwa. Dajmy im w spokoju tworzyć, zapewniając nam – fanom – rozrywkę i wzruszenia. A Madonnie dajmy godne miejsce w Panteonie gwiazd muzyki. Nie zamierzam nikogo przekonywać do tego, czy Madonna jest królową popu, bo to określenie może być subiektywne. Kulturowo jednak, jest ona matką wszystkich współczesnych wokalistek popowych, na co one same wskazują. A najlepszy dowód na to, że Madonna nadal dźwiga koronę, to fakt, że tyle jest do niej pretendentek, a owa „wolna elekcja” trwa i trwać będzie w nieskończoność. W kulturze tytuł nosi ta, dla której go wymyślono. The queen is not dead.