Dlaczego Madame X Tour Madonny to cudownie szalony bałagan Twoich snów?
Rolling Stone
20 września 2019
Rob Sheffield
Tłumaczenie: Krystian
Madonna nigdy nie unikała podejmowania ryzyka. Trzydzieści lat po tym, jak wznieciła ogień lat osiemdziesiątych w dyskotekowym hymnie „Like a Prayer”, jest nadal tak samo cudownie dziwna jak zawsze. Stąd jej doskonała nowa trasa koncertowa „Madame X”, świadectwo geniuszu w jej szaleństwie. Zamiast pełnej trasy koncertowej, daje kameralne występy przez długi czas w jednym miejscu, począwszy od wieczoru 17 września w operze Howard Gilman w Brooklyn Academy of Music. Małe sale są idealnym miejscem, w którym Nasza Pani może szpanować swoim występem. Podobnie jak jej płyta „Madame X”, show jest bałaganem, ale każdy, kto boi się bałaganu, powinien całkowicie unikać pani Ciccone, ponieważ, jak wie każdy fan, jej wielkość tkwi w dziwactwie.
Koncert podąża za przygodami Madonny na całym świecie. „Wszyscy wiedzą, że przeprowadziłam się do Lizbony, aby zostać kurą domową”, powiedziała w czwartek wieczorem. „Znalazłam się sama, bez przyjaciół, trochę znudzona”. Tak więc po zbyt wielu niedzielnych meczach syna, zaczęła chodzić do klubów w Lizbonie i rzucała się w portugalskie rytmy fado, co sprawiło, że jej twórcze soki znów płynęły. Jak ogłosiła: „Od teraz jestem Madame X, a Madame X uwielbia tańczyć!”.
Koncert rozpoczął się bardzo późno – na scenę wyszła dopiero przed 23:00, z czego żartowała przez całą noc. „Wybaczcie, jeśli kazałam Wam czekać dziś zbyt długo”, mruknęła uwodzicielsko Madonna, przeciągając się na pianinie. „Nie lubię, kiedy musicie czekać, ale mam kontuzję. Mam sześcioro dzieci. I mam DUŻO peruk!”. Potem poprosiła kilku tancerzy, aby pomogli jej zejść z fortepianu i zaimprowizowała popową melodię: „Założę się, że spałeś więcej niż jaaaa!”. Rzeczywiście, niegodziwcy nie odpoczywają.
To był pokaz bez telefonów. Publiczność miała je zamknięte w pokrowcach Yondr, które zostały otwarte po koncercie. (Szczerze mówiąc, wszystkie występy powinny takie być.) Madonna ciągle wspominała, jak bardzo podobało jej się spoglądanie w publiczność i patrzenie w nasze oczy, a nie ekrany. „Oczy są oknem duszy. Ale jest jedno okno, o którym zapominasz”. Rozwarła nogi na akompaniament muzyki orkiestrowej. „Panie i panowie, oto jak to jest, gdy Mozart wychodzi z Twojej cipki! Jestem jedyną klasyczną suką!”.
Piosenki z „Madame X” działają znacznie lepiej w teatrze – album od początku przypominał raczej ścieżkę dźwiękową do spektaklu scenicznego, soundtrack, niż rzeczywiste doświadczenie słuchania. Madonna miała małą armię tancerzy oraz kradnących show muzyków, takich jak trębaczka Jessica Pina i wiolonczelistka Mariko Muranaka. Jedna z najważniejszych atrakcji pojawiła się wcześnie: „Human Nature”, jeden z jej najbardziej nieśmiertelnych hitów z lat dziewięćdziesiątych. Zmieniła go w uproszczoną spowiedź, wijąc się lekko przed wykonaniem solo na bongosach.
Koncert otwiera motto Jamesa Baldwina: „Sztuka jest tu po to, by udowodnić, że bezpieczeństwo jest iluzją… Artyści są po to, by zakłócić spokój”. To słowa gotowości do walki, ale Madonna dorównała im w „God Control”, rozbudowanej produkcji, w której gliny atakują tancerzy na tle montażu wideo z materiałów informacyjnych. Poruszono kwestie kontroli broni, brutalności policji i tego, dlaczego Madonna nie aprobuje brania narkotyków.
Jej komiczna pogawędka była tak samo wyśmienita jak muzyka – była luźna, soczysta, spontaniczna, Madonna żywiła się bliskością z tłumem. W pewnym momencie rozwaliła się na pustym miejscu obok londyńskiego fana o imieniu Dan, flirtowała, wypiła jego piwo, przeprosiła za to, że wyszła tak późno, wypiła więcej jego piwa („Pochodzę z długiej linii alkoholików”), a następnie powiedziała: „Dan, byłeś wspaniałym widzem, ale muszę kontynuować swoją podróż”. Jak wyjaśniła, „Wolność jest tematem tego koncertu. I tematem mojego życia, tak czy inaczej”.
Dwie wielkie, emocjonalne potęgi tego wieczoru zbliżyły do końca. Śpiewała „Frozen” sama, za ekranem wideo, na którym widoczna była jej najstarsza córka Lourdes, wykonująca taniec interpretacyjny, z tatuażem „MAMA” na palcach. To był piękny, prosty moment – tylko piosenkarka, jej córka i ta piosenka, długo oklaskiwany fragment przedstawienia z albumu (Ray of Light), gdzie w pełni ujęła swoją duchowość matki-hipiski. Pokazał on również, że pomimo całej jej miłości do teatralnego ekscesu, jest piosenkarką, zanim stanie się kimkolwiek innym. Noc uwieńczona została „Like a Prayer” z pełnym chórem – momentem, który wydawał się święty, ale i wyzywający – najlepszą kombinacją Madonny.
„Madame X” to trasa o globalnym zasięgu w podobnym stopniu jak „Drowned World” z 2001 roku, którą ten fan [autor recenzji – przyp. tłum.] uznałby bez wątpienia za najlepsze jej show. Do repertuaru włączyła fantastyczne interludium fado z portugalską gitarą 16-letniego Gaspara Vareli. Madonna zaśpiewała klasyk fado rozsławiony przez jego prababkę, nieżyjącą Celeste Rodrigues. Była też prezentacja muzyków Batuque z Wysp Zielonego Przylądka, w całości żeńskiej Orquestra Batukadeiras, pracującej od stuleci na tradycyjnej perkusji. Wzięła gitarę, by zagrać w klasycznym „Sodade” Cesárii Évory – moment hołdu lubianej artystce bardzo powszechny w tradycji Madonny, ponieważ to, co czyni ją popowym geniuszem, to sposób, w jaki tak płynnie porusza się między byciem fanką innych a tworzeniem własnej sztuki. Przypominało to jej ostatnią trasę koncertową, kiedy coverowała piosenkę „La Vie en Rose” Edith Piaf, która w jakiś sposób skończyła w wielkim drag-show Lady Gagi w „A Star Is Born”. (Nie zdziwcie się, jeśli „Sodade” pojawi się w kolejnym nagrodzonym Oscarem filmie Gagi.)
Jak zawsze skupiła się na nowym materiale, wykonując prawie całą „Madame X”. (Niestety, nie „Bitch I’m Loca”). Ale najpotężniejsze momenty przyszły, kiedy odświeżyła swoje klasyki. „Vogue” stał się fantazją rodem z filmu klasy B, z oddziałem femme fatale w pejzażu czarno-białego filmu noir, ubranych w blond peruki, ciemne okulary i długie płaszcze. Brzdąkała „La Isla Bonita” na gitarze w rytm cha-cha. „Oto mój striptiz” – ogłosiła. „Dozwolone od 18 lat i stanie się to dzisiaj”. Potem zdjęła jedną rękawiczkę, w hołdzie dla Rity Hayworth w „Gildzie” i Natalie Wood w „Cygance”. Jedna z największych muzycznych niespodzianek wieczoru: „American Life”, która trzyma się wyjątkowo dobrze, pozwalając [Madonnie] dać upust jej ekscentrycznemu gniewowi politycznemu z nutą dreszczyku w wydaniu retro francodisco Mirwaisa Ahmadzaïego.
Mocniejsze piosenki z „Madame X” ożyły w tym otoczeniu – szczególnie „Extreme Occident”, „Crave” i „Crazy”, gdzie upada na kolana przed jednym ze swoich tancerzy i śpiewa: „I bend my knees for you like a prayer” – przedsmak nadchodzącej kulminacji w „Like a Prayer”. Zaśpiewała „Medellin” z nagraniem wideo Malumy i tylko jedną zwrotkę „Papa Don’t Preach”, jako pretekst do zmiany kluczowej linii na „I’ve made up my mind / I’m not keeping my baby”. (Piosenka mogła skorzystać z tego ulepszenia już w 1986 roku, ale lepiej późno niż wcale.)
Publika była jak bożonarodzeniowy jarmark i dwa razy głośniejsza, gromadząc wystrzałowo ubranych wyznawców Madonny z całego świata. Szacunek należy się szpakowatemu przystojniakowi wymachującemu swoim vintage T-shirtem „Frankie says relax” (założę się, że to ten sam koleś, który w nowej książce Beastie Boys pojawia się w tym samym T-shircie na zdjęciu przedstawiającym fanów przed nowojorskim show grupy jako support Madonny).
W pewnym sensie spektakl Madonny jest jej wersją „Springsteen on Broadway”, sprowadzającą się do kameralnej scenerii teatralnej, by opowiedzieć jedną z historii jej życia. To kolejna więź między tymi dwiema dziwnie powiązanymi legendami, które znajdują się na szczycie list przebojów od czasów, gdy „Like a Virgin” zmierzył się z „Born In The USA”. W czerwcu najnowszy album koncepcyjny Madonny zadebiutował w tym samym tygodniu co „Western Stars” Bruce’a, dając im album numer jeden i dwa. Jakże satysfakcjonujące jest to, że te dwie ikony lat 80. nie tylko wciąż zajmują pierwsze miejsce na listach przebojów, ale także robią to ze swoją najdzikszą, najbardziej eksperymentalną pracą. Dobrze wybraliśmy, gdy zestawiliśmy tę dwójkę bohaterów, prawda? Jak udowadnia „Madame X”, Madonna nigdy nie będzie taką gwiazdą, która powtarza swoje sukcesy, trzyma się swoich mocnych stron lub gra je bezpiecznie. Zamiast tego z wiekiem staje się coraz dziwniejsza. Podziękujcie za to aniołom i Wszystkim Świętym.