Madonna w ruchu
Harper’s Bazaar
maj 1994
Zdjęcia: Peter Lindbergh
Tłumaczenie: RottenVirgin
Emanująca erotyzmem, obnażona i muskularna Madonna wskrzesza styl Marthy Graham i opowiada o swoim pierwszym spotkaniu z legendą tańca.
Właśnie rozpoczął się Weekend Gwiazd NBA i siedzę przed telewizorem, podekscytowana i całkowicie pochłonięta tym, co za chwilę będzie się działo. Doszło do tego, że radość sprawia mi samo patrzenie na to, jak zawodnicy NBA idą korytarzem na boisko. Nie muszą nawet przy tym nic robić: ich osiągnięcia, talent, energia sprawiają, że nawet to, jak stawiają kroki, hipnotyzuje widza. Wiadomo, że właśnie dokonali czegoś wielkiego lub dokonają tego za chwilę.
Zapewne zastanawiają się Państwo, co to ma do rzeczy. Po prostu uznałam, że opiszę coś, co bardzo mnie inspiruje, zanim opiszę coś, a raczej kogoś, kto inspiruje mnie jeszcze bardziej – Marthę Graham. Nie jestem autorytetem, jeśli chodzi o NBA czy Marthę Graham, ale sądzę, że nie trzeba nim być, by instynktownie wiedzieć, że ma się do czynienia z kimś wielkim.
Miałam zaszczyt spotkać i rozmawiać z Marthą Graham kilkakrotnie na krótko przed jej śmiercią. Była dokładnie taka, jak się spodziewałam – bystra, inteligentna, władcza. Czułam, że jej duch jest mi szczególnie bliski, duch pionierki i buntowniczki. Jednak wspomnieniem, które na zawsze pozostanie w mojej pamięci, jest, jak chyba u każdego, wspomnienie naszego pierwszego spotkania.
Kiedy po raz pierwszy ujrzałam ją na własne oczy, od zaledwie kilku miesięcy uczyłam się w Graham School. Miałam osiemnaście lat i przyjechałam do Nowego Jorku, by zostać zawodową tancerką i podbić świat. Marzyłam by tańczyć w trupie Alvina Aileya. Chociaż odrzucono mnie w pierwszej serii przesłuchań, zdobyłam stypendium, dzięki któremu mogłam częściowo uczestniczyć w zajęciach w jego szkole. Powiedziano mi jednak, że jeśli chcę opanować styl Aileya, powinnam uczyć się w Graham School. Oczywiście wiedziałam, kim jest Martha Graham. Interesować się tańcem i nie wiedzieć, kim jest Martha Graham, oznaczałoby kompletną ignorancję. Oczywiście pojawiłam się w jej szkole w ciągu 24 godzin od chwili, gdy dowiedziałam się, że powinnam się w niej uczyć.
Rozpoczęłam zajęcia z grupą początkujących. Byłam zahipnotyzowana stylem Graham, którego uczyły nas nieprawdopodobnie piękne kobiety, głównie Azjatki. Każda z nich wyglądała jak klon Marthy Graham. Zapewne jednym z wymogów szkoły było to, by nauczyciele tańca byli drobni, nieprzeniknieni, surowi. Zaczęłam marzyć o tym, by nie mieć biustu i być Azjatką. Potem dowiedziałam się, że większość nauczycieli w czasie wolnym od zajęć w szkole i występów szyła kostiumy. To, jak funkcjonowała ta szkoła, dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Wydajność pracy, praca zespołowa – wszystko to przemawiało do mnie, do moich wartości i etosu pracy, który wbił mi do głowy ojciec. Liczyła się każda minuta i ciągła produktywność. Wszyscy ciężko pracowali. Jak w cyrku czy armii – podobnie zresztą wygląda moje życie teraz. Uwielbiałam to miejsce. Sale były urządzone spartańsko, minimalistycznie – tak jak spartański i minimalistyczny jest styl Graham. Wszyscy szeptali, więc jedynym, co dało się słyszeć, była muzyka i słowa nauczycieli, a oni odzywali się tylko, gdy ktoś coś spieprzył. A o to nie było tam trudno.
Styl Graham jest trudny do opanowania, fizycznie brutalny, niepozwalający na niedociągnięcia. Z ochotą stawiałam czoła kolejnym wyzwaniom. Codziennie uczyłam się czegoś nowego. Znalazłam się na drodze do spełnienia swoich marzeń. Był czas, gdy marzyłam o tym, by zostać zakonnicą, a teraz poczułam namiastkę życia w zakonie tak bardzo jak nigdy. Chciałam jednak poznać matkę przełożoną, kobietę, która za tym wszystkim stała. Słyszałam, że często jest w szkole i że od czasu do czasu przychodzi na zajęcia. Nie wiem, czy robiła to po to, by nadzorować nauczycieli, czy może żeby szukać talentów, ale nigdy nie była na moich zajęciach. Nie sądzę, by ktoś jej uświadomił mój potencjał. W każdym razie nie ujawniała się. Słyszałam, że nie może zaakceptować tego, że się starzeje. Być może była bardzo zapracowana albo bardzo nieśmiała, a może i jedno i drugie. Jednak jej obecność można było wyczuć zawsze, co jedynie dodawało jej jeszcze większej tajemniczości i podsycało moje pragnienie, by ją poznać. Wiedziałam, że nadal udziela się w trupie, że tworzy nowe rzeczy i wraca do tych starszych, ale otaczała ją aura podobna do tej, którą roztaczała wokół siebie Greta Garbo, aura osoby, która pragnie, by zostawiono ją w spokoju.
Nic z tego – dopóki tam byłam. Byłam zdeterminowana, by na nią wpaść i założyłam, że gdy już to nastąpi, będę nieustraszona i nonszalancka. Zjednam ją sobie i sprawię, że wyjawi mi wszystkie swoje tajemnice. Chodziłam na dodatkowe zajęcia i wystawałam na korytarzach. Pod byle pretekstem chodziłam do gabinetu dyrekcji. Wreszcie nadszedł ten dzień. Oczywiście stało się to, gdy najmniej się tego spodziewałam. Była godzina jedenasta przed południem. Wypiłam stanowczo za dużo kawy i bez przerwy chciało mi się siku, więc naruszyłam główną zasadę obowiązującą w szkole i wyszłam z sali w połowie zajęć, czując, że za chwilę pęknie mi pęcherz. Otworzyłam ciężkie drzwi sali, wyszłam na korytarz, a tam stała właśnie ona. Stanęła tuż naprzeciwko mnie, patrząc mi prosto w oczy. No dobrze, może nie patrzyła mi prosto w oczy, ale moje wyjście musiało ją zaskoczyć – nikt nigdy nie wyszedł z żadnej z przypominających grobowce sal, dopóki zajęcia nie dobiegły końca!
Zatrzymała się, by przyjrzeć się intruzowi. Sparaliżowało mnie. Przypominała Normę Desmond w „Sunset Boulevard”. Poza tym przypominała skrzyżowanie tancerki Kabuki z zakonnicą, na której punkcie miałam obsesję w piątej klasie – siostrą Kathleen Thomas. W każdym razie zamurowało mnie i moje plany, by ją rozbroić i podbić jej serce, wzięły w łeb, tak bardzo przeraziła mnie obecność kobiety, której nigdy wcześniej nie widziałam na własne oczy.
Nie powiedziała ani słowa. Spojrzała na mnie – zdawało mi się, że na jej twarzy malowało się zainteresowanie, jednak była to chyba wyłącznie dezaprobata. Miała idealnie zaczesane do tyłu włosy, odsłaniające jej bladą twarz, przypominającą twarz porcelanowej lalki. Miała arogancko wystający podbródek, a jej oczy przypominały lśniące, nieruchome kule. Była jednocześnie drobna i postawna. Czekałam, aż jakiekolwiek słowo popłynie z moich ust, a ona zabije mnie wzrokiem. Zignorowałam parcie na pęcherz. Zapomniałam, że jestem wygadana i że nikogo się nie boję. To było moje pierwsze spotkanie z boginią. Wojowniczką. Kobietą, która przetrwała. Kimś, z kim się nie zadziera. Zanim odchrząknęłam, już jej nie było. Zakasawszy artretycznymi dłońmi swoją długą spódnicę, zniknęła w jakimś tajemniczym pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Stałam tam jeszcze przez chwilę, drżąc w swoich trykotach – także dlatego, że wciąż musiałam pójść do łazienki, ale przede wszystkim dlatego, że spotkałam tę niesamowitą osobę. Oniemiałam.
Od tamtej pory w moim życiu wiele się wydarzyło. Spotkałam na swojej drodze wielu niesamowitych ludzi, ale nic nie zatrze wspomnienia mojego pierwszego spotkania z tą kobietą – ucieleśnieniem witalności. Kiedy tak rozmyślam o poświęceniu i dyscyplinie, a więc o tym, co nieodzowne, by stać się kimś wielkim, wszystko jedno, czy kimś takim jak Martha Graham, czy Michael Jordan, i o tym, jak wiele koszykówka ma wspólnego z tańcem, czekam na początek Meczu Gwiazd NBA. Nie jestem w stanie się nie roześmiać. Michael Jordan. Martha Graham. NBA. Taniec współczesny. Tak naprawdę wszystko się ze sobą łączy. Niech Państwo nie zapomną tych powiązań odkryć.
Inspiracja to inspiracja – trzeba znaleźć własną.