Minęło już trochę czasu od premiery „Finally Enough Love: 50 Number Ones”. W natłoku codzienności nie miałem czasu przesłuchać blisko czterogodzinnego materiału upchniętego w fizycznej wersji na 3 płytach CD lub 6 winylach. Dobrym momentem na to było niedzielne przedpołudnie. W skupieniu – nie tak jak dotychczas, skacząc między utworami na Spotify – zaserwowałem sobie przyjemność posłuchania składanki. Przyjemność – to dobre słowo.

Z Madonną tak to już jest, że każdego jej nowego wydawnictwa słucham od premiery w streamingu, ale zawsze chcę mieć je na półce. Nadal bowiem wychodzę z założenia, że wydanie fizyczne daje poczucie, że coś mam, a nie tylko, że ktoś zgodził się mi coś wypożyczyć. Tym razem dostaliśmy kolekcjonerskie perełki – wydanie na jednej płycie, trzypłytowe, winyle w różnych kolorach, które zapewne za parę lat podzielą los „MDNA” i po wyczerpaniu nakładu będą chodzić po kilka stówek, a także wypasiony box z 6 winylami. Kolekcjonerzy po raz kolejny nie mogą narzekać, a sprzedaż fizyczna w pierwszym tygodniu strzela pod sufit, kiedy większość fanów zaopatruje się w więcej niż jedno wydanie płyty.

Świętując czterdziestolecie kariery, Madonna zabiera nas tam, gdzie spędziła całe swoje życie – na klubowy parkiet. Obserwujemy tu ewolucję dwutorową – nie tylko jej samej jako artystki i wokalistki, ale także klubowych gustów. „Finally Enough Love” to podręcznikowy przykład dobrze zrobionej składanki – daje poczucie, że zyskujemy coś nowego i nie tak oczywistego jak zbiór albumowych wersji utworów (w dobie streamingu i YouTube takie składanki straciły rację bytu). Składanka ta zapewnia więc powiew nowości w postaci remiksów, których wbrew pozorom nie znają wszyscy, i rzadszych wersji przebojów. Jest to tym ciekawszy projekt, że Madonna z reguły nie jest chętna patrzeniu wstecz. Ale być może praca nad scenariuszem filmowej autobiografii uświadomiła jej, ile osiągnęła i jak bogate artystycznie miała życie…?

Osobiście mam raczej ambiwalentne podejście do remiksów Madonny. Zazwyczaj zniechęca mnie ich „siekowatość”, zredukowany do minimum wokal i długość. Po prostu nie jestem w stanie przetrwać dziesięciominutowej łupanki z Madonną powtarzającą jedno czy dwa słowa. Tu jednak mamy coś totalnie innego.

Długość utworów jest dobrana idealnie, żeby nie przytłoczyć, a zapewnić maksymalną przyjemność słuchania, czy też bujania się, jeśli ktoś preferuje tę formę odsłuchu. Do wszystkich utworów naprawdę da się tańczyć i to nie tylko na tych imprezach, na których trzeba się wstawić, by wyjść na parkiet.

Aranżacje dobrane są optymalnie. Oczywiście, każdy z nas zapewne wymieniłby kilka numerów na swój ulubiony remiks, ale te wybrane przez Madonnę też są w porządku. Nie kaleczą uszu i nie męczą techno-rąbanką. Nadal brzmią one jak Madonna. Zremiksowana, ale jednak Madonna.

Można się spierać w kwestii jakości nowego materiału, który Mike Dean stworzył z Madonną na „Madame X” (osobiście uważam, że materiał ten jest najsłabszym na ostatnim studyjnym krążku artystki). Słuchając jednak zremasterowanego materiału z „Finally Enough Love”, nie mogę wyjść z podziwu. Jakość masteringu na dobrym sprzęcie brzmi naprawdę świetnie. Dean „odkurzył” materiał w taki sposób, że zyskał on przestrzenne brzmienie, a poziom basu nie zagłuszył muzyki, lecz ją uwypuklił, przez co brzmi ona soczyście. Słychać to zwłaszcza na przykładzie starych utworów. Moi faworyci w tej materii to „Everybody”, „Physical Attraction”  i „Keep It Together”.  

Ponieważ jest to recenzja fana, nie mogłoby zabraknąć choćby subtelnej łyżki dziegciu w tej beczce miodu. Panie i Panowie, pora na ulubioną część każdego fana – chwilę narzekania. 😉

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kolekcjonerskie wydania to jawny skok Warnera na naszą kasę, bo płyty powstały z minimalnym wysiłkiem finansowym ze strony wytwórni, a ich cena – zwłaszcza limitowanego boxa – jest stosunkowo wysoka. Ubogie wydanie 1 CD jestem w stanie przeboleć, ale od wydania 3 CD oczekiwałbym jednak czegoś więcej niż pustej książeczki z ciekawostkami na temat piosenek. I nie zrozumcie mnie źle, ciekawostki są spoko, część z nich mnie naprawdę zaskoczyła, ale booklet bez choćby jednej grafiki wydaje się zwyczajnie pusty.

Podobne wykonanie „na odpier*ol się” wkradło się niestety do boxa. 3 czarne płyty obok 3 czerwonych wyglądają, jakby połowę wydania zrobiono na jakimś bardziej „ekskluzywnym” materiale, a połowę wtłoczono na standardowe nośniki winylowe. I ponownie – jedynym urozmaiceniem są tu kolorowe koperty. Myślę, że stosunkowo wysoka cena tego wydania byłaby nieco bardziej usprawiedliwiona, gdyby np. winyle były kolorowe, w tych samych kolorach, co skrywające je koperty. Coś takiego na polskim rynku zrobiła Maria Peszek ze swoim boxem „Ave Maria”, a przecież nie było to nic innego, jak kilka wydań tej samej płyty. Skoro dało się więc zrobić to na polskim rynku, z pewnością Warner o globalnych zasięgach też mógł sobie na to pozwolić. Zwłaszcza, że liczba 3500 sztuk czyni z tej edycji prawdziwy rarytas. Niestety mam wrażenie, że jedyne, co w boxie podnosi jego poziom ekskluzywności, to właśnie ograniczony nakład. Ale i tak za parę lat zapewne posiadacze tych edycji będą mogli wymienić je na mały samochód.

Jeśli coś jeszcze denerwuje mnie w tej płycie, to bylejakość Warnera w kwestii okładek. To z jednej strony miłe, że pozwolono je wykonać fanom, to na pewno wielka nobilitacja widzieć swoją grafikę w sklepach na całym świecie, ale niechcący, między wierszami wypływa tu skąpstwo wytwórni. I nawet mimo że jest to składanka na czterdziestolecie, nie jestem w stanie przeboleć nawet amatorszczyzny Aldo Diaza w postaci okładki, która może byłaby fajną grafiką promocyjną, plakatem czy innym gadżetem z oficjalnego sklepu, ale tutaj kłuje w oczy wypisanymi na niej tytułami, które nie znalazły się na płycie (jak choćby „Causing a Commotion”) i napisami „two”, „three” itp., będącymi po prostu kopią z artykułu „Billboardu”, gdzie w ten sposób zaznaczono liczbę tygodni poszczególnych utworów na pierwszym miejscu. Fan może i się domyśli, ale nie jestem pewien, czy równie łatwo wpadnie na to potencjalny nabywca przeglądający płyty w sklepie. Ja za to mam wrażenie, że jest to niedopatrzenie kolesia który od 10 lat nie rozwinął swojego skilla w kwestii grafiki.

Jest też inna kwestia – poza recenzją – która podnosi mi ciśnienie. Warner ogłosił dostępność tej składanki w Polsce dosłownie w ostatnim momencie, jej nakład jest naprawdę niski i w wielu mniejszych miastach na próżno szukać jej na sklepowych półkach, a jeśli już jest, to zaledwie jedna czy dwie sztuki. A do tego chora cena w popularnym Empiku, absolutnie zawyżona i sprawiająca wrażenie zdzierstwa, zwłaszcza jeśli porównać ceny płyt np. w sieci Świat Książki. I do tego jeszcze opowieści znajomych, którzy w premierowy piątek podzielili się ze mną historiami z Empików, w których na pytanie o składankę, pracownicy odpowiadali, że owszem, jest, ale w kartonie na zapleczu, bo nie było jeszcze czasu jej wypakować i ułożyć na półkach. Słabe, ale akurat o tej sieci nie mam dobrego zdania, więc nie jestem zaskoczony.

Jakie miejsce zajmie składanka „Finally Enough Love” w dyskografii Madonny? Być może będzie ona zapisem pewnej historii, która stała się jej udziałem. Historii o artystce, która jako pierwsza w historii osiągnęła taką liczbę numerów jeden na jednej liście „Billboardu”, a są ich przecież dziesiątki. To także początek podsumowania dorobku artystki. Jego ugruntowania i pozłocenia, aby nikt z przyszłych pokoleń nie podważył jej wkładu w popkulturę. To po prostu dobrze zrobiona składanka, która brzmi świetnie i zapewnia 3 godziny i 44 minuty rozrywki.

Krystian


Plusy:

+ jakość wykonanego masteringu
+ dobór repertuaru
+ długość remiksów
+ kolekcjonerskie wydania

Minusy:

– bieda w booklecie
– stosunek jakości do ceny w wydaniu 6 LP
– okładka autorstwa Aldo Diaza