Mam problem z polskim showbiznesem i świadomie unikam wszelkich tematów z nim związanych, ale nie żyję przecież w próżni i nawet do mnie docierają czasem medialne dramy. Głównym powodem mojej niechęci jest to, że większość polskich gwiazd, którym daje się medialną przestrzeń do wypowiedzi, nawet nie tyle nie grzeszy inteligencją, co po prostu ma odbiorców za totalnych idiotów. Na drugim biegunie są polskie media, które poziomem swojego dziennikarstwa uwłaczają człowiekowi inteligentnemu. Ot hałastra z parciem na szkło i ego godnym Oprah Winfrey, która zapomina, że dziennikarski dorobek to coś więcej niż lansowanie prostytutek na opiniotwórcze persony i klikalne nagłówki. Ale gwiazdy wiedzą, że najlepszą drogą do popularności i wywołania dyskusji pod tagiem własnego nazwiska jest drama.
Najprościej posłużyć się kontrastem: „Ja nie jestem taka jak tamta”. Tyle że dokopanie koleżance z tego samego podwórka to za duże ryzyko. W końcu polski showbiznesik to piekiełko wylewające się poza Warszawkę najdalej w okolice Konstancina i ryzyko, że fani tej drugiej zjedzą cię żywcem (ewentualnie, że sama obije ci ryj w toalecie, kiedy spotkacie się na jednej imprezie) jest zbyt duże. Po prostu zbyt często są to połączone kręgi, bo polski showbiznes jest jednak mikroskopijny, a publiczność wcale nie większa. Lepiej więc uderzyć w kogoś, kto na co dzień nie zajmuje się tym, że na jego temat szczekają psy w jakimś prowincjonalnym kraju, będącym przedsionkiem do Rosji. Przynajmniej pozwu nie będzie, bo za oceanem i tak nikt nie zauważy, a polskie pismaki będą miały dramę na nagłówki. Przy okazji zleci się też stado internetowych Grażyn spod etykiety „dobre, bo polskie”, które będą się rozkoszować, bo „prawdę powiedziała”.
Ale dość tego roastu medialnego szamba. Na fali ostatnich wypowiedzi Justyny Steczkowskiej, które omówię za chwilę, zrobiłem niewielki research internetu. Pomogli też uczestnicy grupowego czatu, którzy nadesłali masę materiałów. Szybko okazało się, że wystarczyło pociągnąć za sznurek, aby z szafy wypadł trup. Polskie gwiazdy cierpią na coś, co nazwałbym „kompleksem Madonny”.
Zanim jednak przejdę do omówienia, chcę zaznaczyć jedno. Nie mam nic do osób, których nazwiska tutaj padną. Nie odbieram im prawa do istnienia w przestrzeni medialnej, nie umniejszam i nie kwestionuję ich talentu. Nie poddaję omówieniu ich dorobku i go nie oceniam. To nie jest tekst „anty-Steczkowska”, „anty-Górniak”, czy „anty-Doda”. Oceniam jedynie ich negatywne wypowiedzi na temat Madonny i miałkość ich argumentacji. Miejcie to na uwadze, zanim zechcecie mnie zeżreć żywcem.
Jak zachwyca, jeśli nie zachwyca…
Historia zaczyna się świeżą wypowiedzią Justyny Steczkowskiej na planie „The Voice of Poland”. Pani Steczkowska stwierdziła, że Madonna nie jest w stanie jej wzruszyć na żywo, bo „nie ma talentu”. I OK, prywatne zdanie. Każdego wzrusza co innego. Tylko że kiedy dochodzi do argumentacji, dowiadujemy się, że „mamy więcej prawdziwie utalentowanych i przygotowanych do dawania prawdziwych emocji ludzi” oraz że „jak przestaje śpiewać i tańczyć, to szukasz, gdzie można kupić lody albo chipsy”.
Zwłaszcza to ostatnie stwierdzenie jest bardzo krzywdzące. Bo Justyna Steczkowska już nie wyraża własnej opinii, ale wręcz wchodzi w buty „głosu społeczeństwa”. Jeśli w trakcie koncertu Madonny idzie szukać chipsów, to nie świadczy to źle o Madonnie, ale o niej samej. Śmiem bowiem twierdzić, że gdyby w trakcie koncertu Justyny Steczkowskiej ktoś poszedł po drinka, gwiazda wieczoru czułaby się mocno zlekceważona.
Ale to nie pierwszy raz, kiedy Justyna daje upust swoim negatywnym opiniom na temat Madonny. Wystarczy przywołać choćby wywiad dla magazynu „Sukces” z 2011 roku:
Uważam, że skandale wzbudzają ludzie, którym brakuje talentu. Artysta musi mieć coś do powiedzenia. (…) Co innego Madonna, która całą karierę zbudowała na skandalu. Jej determinacja jest godna podziwu. Z dziewczyny, która posiada przeciętny głos, stała się popową artystką wszech czasów. Ale skandal był jej do tego potrzebny, bo nie ma wielkiego muzycznego talentu. Lubię słuchać jej piosenek, mam kilka płyt w domu, byłam też na kilku jej koncertach na świecie, ale nigdy, pomimo wszelkich starań i chęci, nie potrafiła mnie prawdziwie zachwycić ani wzruszyć swoim głosem. W przeciwieństwie do Sade, Beyonce, Ewy Demarczyk, Marii Callas i wielu innych artystów. Muzyka i osobowość, prawdziwy talent i pokora są zawsze cenniejsze niż najgłośniejszy skandal.
Mechanizm wypowiedzi jest ten sam. Brak wzruszeń, brak zachwytu, bo brak talentu, ale osoby X, Y i Z potrafią to zrobić. Lata płyną, ale najwyraźniej Justyna ma dalej problem z Madonną, ale chyba tylko ona sama wie, jaki. Albo raczej nie wie i właśnie w tym problem, że usiłuje wchodzić w rolę mędrca, mając szczątkowe pojęcie. Bo jeśli ktoś faktycznie Madonnę kojarzy wyłącznie ze skandalami (w dodatku bez wchodzenia w istotę, ot powierzchowny ogląd), to jest najzwyczajniej w świecie ignorantem. Tu nie chodzi o kwestie odbioru muzyki i emocji, jakie wywołuje, bo to kwestia indywidualna, ale redukowanie roli Madonny w kształtowaniu popkultury i muzyki pop wyłącznie do roli skandalistki, to takie samo uproszczenie jak robienie z Justyny reżimowej artystki na zamówienie partii.
Ale wiecie, co w tym wszystkim wkurza najbardziej? Że tego samego dnia, kiedy światło dzienne ujrzał podlinkowany wyżej fragment z „The Voice of Poland”, Justyna nie miała żadnych oporów w dodaniu Instastory, na którym przechadza się z synem w rytm podkładu „Express Yourself” Madonny. Śmiem twierdzić, że to próba ratowania twarzy, kiedy jest się świadomym, że przed chwilą walnęło się głupotę. Niczym Filip Chajzer udający dla śmiechu atak paniki, próbujący się wybielić zorganizowaną akcją charytatywną, kiedy zdał sobie sprawę, że pali się grunt pod nogami.
Ale to nic. Tę samą piosenkę zresztą – dodajmy: nie wywołująca u niej żadnych emocji – zaśpiewała Justyna podczas Sylwestra we Wrocławiu w 2013 roku.
Cóż… najwyraźniej Justyna wychodzi z założenia, że podwójne standardy są lepsze niż pojedyncze (zawsze to więcej niż jedne). Osobiście bardziej mnie wzrusza Madonna śpiewająca „Don’t Cry For Me Argentina” z przypiętą tęczową flagą, na tle politycznych buntowników, niż piosenkarka, która nie widzi nic złego w kreowaniu się na sojuszniczkę mniejszości i jednocześnie biorąca gruby hajs od telewizji, która od 8 lat uprawia jawną nagonkę na osoby nieheteronormatywne. Jedno, czego jestem pewien, to że Madonna za żadne pieniądze nie sprzedałaby się propagandzie Trumpa. Jest zresztą chyba jedyną osobą, która nie tylko deklarowała wyprowadzkę ze Stanów, jeśli Trump wygra, ale i która faktycznie to zrobiła. Naprawdę, chciałbym widzieć podobny gest ze strony Justyny Steczkowskiej.
Problem wypowiedzi Steczkowskiej jest złożony. Projektuje ona bowiem swoją własną opinię na opinię innych. Taki jest fakt, z faktem się nie dyskutuje i Madonna nie potrafi wzruszać, bo nie ma talentu. Deal with it. W wypowiedzi z planu „The Voice of Poland” pojawia się też Adele jako kontra do postaci Madonny, tyle że akurat Adele ma chyba zupełnie inne zdanie, bo całkiem niedawno podczas swojego koncertu wspomniała, że nie może się doczekać koncertu Madonny, na który wybiera się w Los Angeles.
Najwyraźniej więc Adele w jakiś sposób muzyka Madonny wzrusza (pominę fakt, że celem muzyki jest nie tylko wzruszanie, aby niepotrzebnie się nie rozpisywać). A gadka o „dwóch dekadach” pokazuje tylko, że Justyna nie ma pojęcia, o czym mówi. I tylko mina Lanberry, która autentycznie zdradza, że od słuchania tego pier*olenia jest spięta jak plandeka na Żuku, jest tym, co warto zobaczyć w tym wideo.
Wulgarne beztalencie
Czas na kolejną niekwestionowana gwiazdę polskiej muzyki, która ma problem z Madonną. A jest nią Edyta Górniak. Wystarczy przytoczyć wywiad z 2006 roku:
Jedyną osobą nietykalną w show-biznesie jest Madonna, która wywołała wszystkie skandale świata i już nie ma jak o niej pisać. (…) Jest wulgarnym beztalenciem.
Dalej Edyta stwierdza, że w sumie zazdrości Madonnie tego, że ma wszystko w dupie i że być może takie powinny być gwiazdy, ale w sumie to się nie zna, bo ona urodziła się w Polsce, a świat ma kompleks Ameryki.
Przede wszystkim, jeśli ktoś ma kompleks Ameryki, to nie świat, ale Pani Górniak. Jako jedna z niewielu polskich gwiazd była naprawdę blisko zrobienia światowej kariery, mając ku temu wszelkie naturalne predyspozycje. Skoro więc jest lepsza od Madonny, to w czym problem? Gdzie jej międzynarodowa sława? Czy to głuchoniemi kupili 400 milionów płyt Madonny?
I po raz kolejny – redukowanie Madonny do roli skandalistki bez wnikania w to, o co chodzi w tych skandalach, to popularna powierzchowność (by nie powiedzieć – ignorancja), mająca wybielić mówiącego przez pokazanie wad u kogoś innego.
Z perspektywy świata anno domini 2023 znamy smutne zakończenie tej bajki. Edyta Górniak stała się leczącą Covida oregano twarzą antyszczepionkowców (dodajmy – nie mając żadnej wiedzy, ani tym bardziej wykształcenia w zakresie nauk o zdrowiu), pupilkiem populistycznego rządu i artystką wielbioną niegdyś przez miliony, której twórcza kariera umarła w 2012 roku. „Wulgarne beztalencie” zdążyło w tym czasie wydać 3 albumy studyjne, 3 koncertowe, składankę i objechać świat 3 razy z trzema całkiem różnymi od siebie muzycznymi widowiskami, będąc właśnie w trakcie czwartego, celebrującego 40 lat w przemyśle muzycznym. Myślę, że na tym zakończę, aby nie kompromitować bardziej Edyty Górniak.
Me, myself and I
Z napisaniem tej części mam największy problem. Dotyczy to bowiem mojej absolutnej idolki, kobiety, która od trzeciego roku życia kształtowała mój gust muzyczny i z którą miałem okazję przebywać nie w relacji „idol-fan”, ale w relacji bardziej prywatnej. Mowa o Beacie Kozidrak.
Biję jej pokłony za to, że w przeciwieństwie do reszty koleżanek tu wymienianych, Beata pozostała wierna swoim przekonaniom i nie dała się zwieść mamonie, rezygnując z wszelkich występów w upartyjnionej telewizji publicznej. Ale na łamach swojej książki, która ponoć jest autobiografią (choć wolę myśleć o niej jak o zbiorze felietonów) Beata niestety wali błędem rzeczowym w postaci „płyty Frozen” (jak wiemy, ma na myśli płytę „Ray of Light”, ale jest to o tyle ciekawe, że nie tylko Beata nie pokusiła się o research, ale nie zrobił tego też korektor). Czuć też, że boli ją porównywanie jej pierwszej solowej płyty do tego wydanego chwilę wcześniej krążka Madonny. Ma do tego prawo, nikt nie lubi być porównywany, a kobietom robi się to nad wyraz często, ale nie jest to porównanie negatywne, a wręcz przeciwnie – to spory komplement, jeśli ktoś twoje dzieło porównuje do płyty uchodzącej za arcydzieło popu. Ale Beata idzie dalej:
Oczywiście schlebiało mi to, ale też śmieszyło. Przecież ona miała do dyspozycji muzyków, jakich tylko chciała, najlepsze studia, budżet „no limits”. Ale miałam nad nią pewną przewagę. To ja byłam autorką tekstów piosenek, które śpiewałam. Były moje. Bardzo moje.
Wypowiedź Beaty jest dla mnie totalnie niezrozumiała. Niestety, czuć w niej jakąś nutkę zazdrości, tak jakby chciała powiedzieć „może brzmimy podobnie, ale to ja jestem ta lepsza”. Najlepiej podsumował to Pigout:
Mamy trochę wspominek, z których najbardziej zapamiętałem kilkukrotne wtrącenia, że niewiele brakowało, żeby Beata zrobiła większą karierę niż Madonna (serio, nie wymyśliłem tego), ale zawsze coś stawało na drodze. A to stan wojenny, a to miała ustawione przesłuchanie z menadzerem Guns’n”Roses, ale niestety dzień wcześniej gość miał wypadek i po marzeniach, a to dostała okresu -> i tu też nie ściemniam. Przynajmniej trzy razy Beata opowiada anegdotki, w których buduje atmosferę wyczekiwania na coś wielkiego, po czym dostajemy puentę -> „I właśnie wtedy dostałam okresu” (m.in. w dniu ślubu).
Skąd więc taka powierzchowna ocena Madonny przez Beatę? Nie wiem. Ale naprawdę nadal znakomita część społeczeństwa uważa Madonnę za „produkt” (w przytaczanym TikToku z „The Voice of Poland” taką opinię wygłasza między bełkotem Steczkowskiej Marek Piekarczyk), bez wpływu na swoją karierę, w dodatku niepotrafiącą sklecić zdania grafomankę. Tymczasem wystarczy zanurzyć się w świat wykraczający poza popularne hity w stylu „Material Girl” i „Like a Virgin” (tych dwóch faktycznie nie napisała Madonna), a łatwo można dostrzec, że spora część jej twórczości jest mocno autobiograficzna.
Nie wiem, skąd bierze się to przekonanie, że Madonna przychodzi na gotowe, zaśpiewać gotową piosenkę w studiu. Wspomnienia każdego muzyka, z którym Madonna współpracowała nad nagraniami, są dość podobne – to ona czuwa nad wszystkim, przesiadując w studiu godzinami, to ona wyznacza kierunek i podejmuje decyzje. I to przede wszystkim ona sama pisze teksty. Mało tego – teksty jej autorstwa śpiewali inni – Kylie Minogue, Nick Kamen, Marilyn Martin, Donna De Lory… Ale nawet pomijając ten fakt, łatwo zauważyć, że żaden zatrudniony tekściarz nie oddałby bólu i gniewu „Mother and Father”, tęsknoty „Promise To Try” czy rozpaczy „Till Death Do Us Part”. Żaden też nie napisałby dla Madonny takich tekstów, jakimi przesycona jest płyta „Ray of Light” – opowiadających o macierzyństwie, rozliczeniu ze starym „ja”. Madonna również mogłaby powiedzieć: „te teksty są bardzo moje”.
Polska Madonna
Maryla Rodowicz, goszcząc w programie Kuby Wojewódzkiego, wspomniała, że wkurzają ją porównania do Tiny Turner. Zrozumiałe, każda gwiazda wolałaby pozostać niezależną jednostką, niż być „polskim odpowiednikiem”. Ale zapytana o porównania do Madonny, Rodowicz stwierdziła, że jej się nie podobają, bo Madonna jest wulgarna.
No dobra, można tak uważać. Ale powierzchownością jest uznawanie tego za sztukę dla sztuki.

Ale owe porównania nie biorą się znikąd. Ktoś w końcu nadał płycie tytuł „Polska Madonna”. I chociaż sama tytułowa piosenka jest totalnie o czym innym, to jednak granie na skojarzeniach jest tu oczywiste. Dodajmy, że był to 1987 rok, kiedy imię Madonny było gorące nawet po tej stronie Żelaznej Kurtyny. Po prostu w tym wypadku nie wierzę w nieintencjonalne nadanie takiego tytułu. Odnoszę wiec wrażenie, że Pani Maryla chciałaby zjeść ciastko i mieć ciastko – z jednej strony wytwarzać skojarzenia, ale z drugiej mówić, że się ich nie lubi. Zaleciało niekonsekwencją? Owszem. Ale to i tak nic, wobec kolejnego przykładu.
Borderline, feels like I’m going to lose my mind…
Jest rok 2006. Doda to wówczas najgorętsze nazwisko polskiego showbiznesu. Jest barwna, wyrazista, trochę bezczelna, nie gryzie się w język, nie boi się własnej seksualności (skąd my to wszystko znamy, prawda?). W dodatku jako chyba pierwsza gwiazda w Polsce ma swoje „wannabe”, czyli coś, co Madonna zapoczątkowała dwadzieścia lat wcześniej. Światło dzienne ujrzał właśnie jej teledysk „Szansa”, w którym m.in. całuje się z kobietą i który narobił mnóstwo szumu na przaśnym, bogoojczyźnianym podwórku. Zapytana w wywiadzie dla „Naj”, czy chce być „polską Madonną”, odpowiedziała:
Nie mam zamiaru nikogo naśladować! Chcę być Dodą i zawsze nią byłam. A Madonny nie lubię. Ten jej „fenomen”, zachwyty lasek, gejów – mnie się to nie podoba. Jako artystka nie podoba mi się w ogóle.
Cóż, to, że Madonna jako artystka nie podoba się Dodzie, to jedno, ale jeśli Dodzie nie podoba się też to, że ludzie się zachwycają Madonną (a więc mają na jej temat własne, choć odmienne zdanie), to już inny kaliber. Ale sam wywiad jest pełen podobnych kwiatków, w stylu „do gejów to ja nic nie mam, byle by nie chcieli adoptować dzieci” (serio, te słowa tam padają). Ale żeby za bardzo nie odbiegać od tematu, cofnijmy się do 2002 roku, kiedy światło dzienne ujrzała pierwsza płyta zespołu Virgin, którego wokalistką była Doda. Znalazł się na niej taki kawałek:
Coverowanie artystki, której się nie lubi, jest zabiegiem co najmniej dziwnym, ale zanim ktoś powie, że to był jednorazowy przypadek, chcę jeszcze przypomnieć 2008 rok i solowy album Dody pt. „Diamond Bitch”, a konkretnie pewien utwór, który znalazł się na rozszerzonej edycji płyty:
Z 2008 roku pochodzi też ten fragment z wywiadu dla TVN Style. Doda nie ma już problemu z tym, żeby powiedzieć, że lubi Britney Spears i… Madonnę.
Niedługo później – w 2009 – Doda znowu wraca do tematu Madonny w jednym z wywiadów:
I choć Doda mówi, że sama wielką fanką Madonny nie jest, to jednak z jej występów czerpie inspiracje. – Fascynuje mnie jako postać. To jest niebywała postać showbiznesu, od kilkunastu lat cały czas na topie. Niezwykle konsekwentna, uprawiająca inteligentną prowokację – opowiada.
Zaznacza jednak, że od amerykańskiej piosenkarki nie kopiuje jednego: swojego seksownego wizerunku. – To jest coś, co mam w sobie od zawsze. To nie jest wyuczone, ani ściągnięte. Po prostu jest we mnie i już – wyjaśnia.
Dorota Rabczewska – jak mówi – do amerykańskiej artystki ma wielki szacunek, i w dzień sobotniego koncertu ustępuje jej miejsca na podium. – Dzisiaj oddałam tron królowej świata. Tylko na jeden dzień. Wiozę już jej tirem swoje różowe tronisko. Dzisiaj z całą przyjemnością pójdę zobaczyć performance Madonny – zapowiedziała.
Odnoszę wrażenie, ze w okolicy 2008 roku coś się zadziało, bo Doda zaczęła mówić o Madonnie pozytywnie. Osobiście stawiałbym na zagrania czysto wizerunkowe. Wcześniej były to kontrowersyjne smaczki, podkreślające – a jakże – jaką to Doda jest unikatową osobą, która od początku miała pomysł na siebie i niczego nie podpatrzyła za oceanem (co jest totalną ściemą, bo od zawsze polskie gwiazdy kopiowały amerykańskie trendy, ale nie ma w tym absolutnie nic złego, bo to po prostu trzymanie ręki na pulsie i wyczuwanie trendów). W pewnym momencie medialnej bytności Rabczewskiej zaszło jednak ryzyko, że ktoś w końcu pokusi się o rzetelną analizę. Bezpieczniej było więc zmienić front i mówić o tym, jak to się lubi i podziwia Madonnę.
Ale jeszcze w 2007 roku Doda nie gryzła się w język w rozmowie z „Głosem Szczecińskim”:
Talent i umiejętność śpiewania oczywiście też się liczą, ale bardzo prostym przykładem jest tu Madonna, która kompletnie nie umie śpiewać, jest totalnym imbecylem muzycznym, a zrobiła oszałamiającą karierę i nadal będzie ją robić”
Krzywię się tu zwłaszcza na hasło „imbecyl”, bo ono nie ma nic wspólnego z opinią. Jest po prostu obraźliwe. Podejrzewam, że gdybym przeanalizował medialną obecność Dody z ostatnich lat i na podstawie jej wzajemnego obrzucania się gównem z byłymi partnerami stwierdził, ze Doda jest „imbecylem emocjonalnym”, prawdopodobnie dostałbym pozew. Dobrze, że tak nie uważam. Tylko wahania w opinii Dody na temat Madonny są dla mnie mimo wszystko zagadką.
„Kompleks Madonny”, poza oczywistym wywoływaniem ruchu pod swoim nazwiskiem, obnaża u polskich gwiazd coś, czego chyba nie do końca są świadome – syndrom człowieka post-sowieckiego. Jestem pewien, że gdyby je zapytać, czy czują się w jakimś sensie „z innego świata” względem amerykańskich gwiazd, wszystkie powiedziałyby, że nie, że przecież nie są w żaden sposób gorsze, co byłoby zresztą absolutną prawdą. Ale jednak z ich wypowiedzi na temat Madonny bije jakiś rodzaj chyba nie do końca świadomej zazdrości i powierzchowności. Jestem jednak pewien, że gdyby każda z nich zyskała na jeden dzień możliwość bycia Madonną, zgodziłaby się bez namysłu. Ale nie jest to możliwe, więc zazdrość o sławę i uznanie, jakim cieszy się Madonna, przecieka między wierszami tych wypowiedzi, tak jakby chciały same siebie zapewnić, że są lepsze niż tamto beztalencie z Ameryki. Tylko po co?
Jest to tym bardziej niezrozumiałe, że nie mówimy o głupich podlotkach, a doświadczonych i życiowo, i zawodowo kobietach, które – podobnie jak Madonna – osiągnęły swój status dzięki ciężkiej pracy oraz temu, że właziły przez okno, kiedy wyrzucano je drzwiami. I w gruncie rzeczy, jeśli są one tak wyjątkowe i świadome swojej wartości, jak mówią, to nie powinny używać Madonny do udowadniania tej pozycji. Uwaga publiczności to bowiem nie tort i jeśli ktoś dostaje jej więcej, to nie znaczy, że inna osoba dostanie mniejszy kawałek.
Nie oczekuję, że polskie gwiazdy będą lubić Madonnę, ale chciałbym, żeby swoimi wypowiedziami na jej temat nie dawały świadectwa własnej zazdrości o sławę, nawet jeśli będą się wypierać, że niczego jej nie zazdroszczą (a zapytane, na pewno będą to robić). Żeby nie dawały upustu własnej ignorancji, powierzchowności. Jak bowiem inaczej nazwać można wypowiedzi, z których wyłania się wizerunek „muzycznego beztalencia” i „imbecyla”, który wybił się wyłącznie na skandalach i nie wywołuje żadnych emocji, któremu w dodatku wszystko w życiu przyszło łatwo, bo „ma ludzi od tego”. 400 milionów płyt nie kupili głuchoniemi. Aren od 4 dekad nie zapełniają opłaceni statyści. Czy nam się to podoba, czy nie, muzyka pop dzieli się na dwa etapy – przed Madonną i po niej, bo to ona ją zdefiniowała. A mało tego, odcisnęła swoje piętno na popkulturze. A w niej żyjemy wszyscy i w XXI wieku nie ma przed nią ucieczki, nawet jeśli będziemy tworzyć sobie snobistyczną iluzję podziału na sztukę wysoką, do której najwyraźniej usilnie chcą należeć polskie gwiazdy, a kulturę masową, do której próbują zredukować Madonnę. Jest to nic innego, jak tylko i wyłącznie leczenie własnego bólu dupy, który w największym uproszczeniu można uznać za istotę „kompleksu Madonny”.