Madonna się nawraca…
a Jezus przewraca się w grobie.
NY Rock
marzec 1998
Otto Luck
Tłumaczenie: RottenVirgin
Ano tak, przecież powinno go nie być w grobie. Chyba muszę się podszkolić z Nowego Testamentu. Tak czy siak, wiadomo, o co chodzi. Wielebna Madonna „właśnie przechodzi życiową przemianę” i masy mogą się o tym przekonać, słuchając jej najnowszego wydawnictwa pt. „Ray of Light”.
To jej pierwsza płyta studyjna od czasu albumu „Bedtime Stories” z 1994 roku i stanowi osadzony w muzyce tanecznej zapis jej duchowego oświecenia. Na płycie mnóstwo jest nawiązań do Biblii i duchowości, które brzmią nieco dziwacznie w zestawieniu z dyskotekowym brzmieniem, na którym oparta jest większość piosenek z płyty. Otwierający album utwór „Drowned World/Substitute For Love” Wielebna Madonna kończy wyznaniem „Oto moja religia”. W utworze tytułowym, „Ray of Light”, śpiewa o tym, że znalazła sobie „kawałek nieba”, w „Swim” podejmuje temat chrztu.
Przy okazji, piosenka ta ma w sobie tyle z kawałka „Society’s Child” JanisaIana, że na pewno Ian miałby używanie, gdyby tylko zechciał się z Madonną procesować. Na płycie słychać też wpływy Beatlesów i Kula Shaker. Wygląda więc na to, że owa religia nie przeszkodziła Wielebnej Madonnie w ściągnięciu tego i owego od kolegów po fachu.
Jeśli komuś się zdaje, że idea Disco Kościoła jest dziwna, to ma rację. „Ray of Light” jest bardzo dziwną płytą. Myślę jednak, że jej nagranie było w przypadku Wielebnej Madonny naturalnym posunięciem. Przecież jak człowieka zmęczy sprzedawanie seksu, może zacząć sprzedawać religię. Przypuszczam, że to samo będą sprzedawać Spice Girls za jakieś dziesięć lat. Madonna zresztą jawi mi się jako pierwsza Spice Girl. Jest tandetna, bezwstydna, dobrze tańczy i niezbyt dobrze śpiewa (teraz już wiemy, od kogo się to wszystko zaczęło).
Na „Ray of Light” Wielebna Madonna dzieli się z nami całym zestawem pseudoduchowych przemyśleń. W „Nothing Really Matters” śpiewa: „Nic nie rozwiewa przeszłości tak jak przyszłość”, co brzmi nawet nieźle, dopóki nie zaczniemy się zastanawiać nad sensem tych słów. W zasadzie przypominają mi one fragment z satyryka W.C. Fieldsa, coś w stylu: „Nic nie leczy bezsenności tak jak dobry sen”. Niestety Wielebna Madonna nie miała zamiaru być zabawna.
Skąd zatem ta cała duchowa wrzawa na „Ray of Light”? Wedle słów samej Wielebnej Madonny, narodziny jej córki Lourdes w 1996 roku „były dla niej katalizatorem do zmian”. „Dzięki temu zaczęłam zadawać sobie pytania, których nigdy wcześniej sobie nie zadawałam. Myślę, że ludzie reagują na emocje, pasję, prawdę. Wszystko to pragnę przekazać za pomocą tej płyty” – wyjaśnia.
Wcześniej było tak, że ludzie reagowali na seks i kilka wymownych przyruchów na MTV, ale obecnie Wielebną Madonnę pochłania lektura tekstów religijnych i tego typu sprawy. „Ostatnio studiuję hinduizm i Kabałę” – mówi. Zresztą jedną z piosenek na nowej płycie Wielebna Madonna śpiewa w sanskrycie („Shanti/Ashtangi” to znane danie serwowane w każdej szanującej się indyjskiej restauracji). Bóg jeden wie, co tytuł ten znaczy po angielsku, ale cokolwiek znaczy, ma zapewne coś wspólnego z byciem znużoną i nieco zagubioną gwiazdą disco.
Dobra, teraz czas na tę część recenzji, w której autor zdobywa się na to, by napisać coś dobrego na temat osoby, którą tak radośnie miesza z błotem (to dowód na to, że jest się obiektywnym dziennikarzem). Na „Ray of Light” głos Wielebnej Madonny wyraźnie dojrzał i zmienił się w całkiem przyjemnie brzmiący, dobrze nastrojony instrument (czy to zasługa Madonny czy sprzętu?). Dowodzi to tego, że kosztowne lekcje śpiewu bywają skuteczne.
Madonna nie brzmi już więc jak rozerotyzowana Betty Boop ze skłonnością do tańcowania w niekompletnych strojach. Material Girl uduchowiła się. Ta metamorfoza to istny królik z kapelusza. Gratuluję Madonnie i proponuję, co następuje: sądzę, że „Ray of Light” wypadłaby świetnie w roli płyty pożegnalnej. Coś a la madonnowa „Abbey Road”. Bo i czemuż Madonna miałaby nie dać sobie spokoju? Przecież po tylu latach na pewno kończą się jej pomysły na fryzury.