Jest sobota, 4 listopada 2023 roku. Powoli zapada wieczór. Koncerty odbyły się 2-3 dni temu. Po paru dniach dolce vita w sercu Katalonii, gdzie wszystko jest inne, a zwłaszcza atmosfera, nie tylko samolot miał dziś twarde lądowanie. Od zakończenia koncertu trzyma mnie bowiem pokoncertowy dół i za nic nie chce odpuścić. I chyba wiem, dlaczego…

Bilety na te koncerty kupowaliśmy w połowie stycznia, a więc prawie 10 miesięcy temu. To wystarczająco długo, by poziom ekscytacji sukcesywnie rósł. A kiedy obejrzałem transmisję na żywo z pierwszego koncertu, zacząłem odliczać dni do 1 listopada. Kilka dni po koncertach w głowie stale przewijam taśmę z mentalnym zapisem obu z nich. Dlatego tekst ten będzie miał trochę formę recenzji, a trochę zbioru przemyśleń i wspomnień z obu koncertów, na których byłem ostatnio w Barcelonie. Podrzucę też kilka swoich interpretacji tego, co się dzieje na scenie. Oczywiście, jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, to jak najbardziej to rozumiem, ale proszę pamiętać, że wszystko, co poniżej, to moje opinie i moje interpretacje. Jeśli chcecie, możecie zostawić swoje w komentarzu.

UWAGA! Omiń ten wpis, jeśli unikasz spoilerów!

fot. Tomasz Wysocki

Show rozpoczyna się pojawieniem Madonny na scenie głównej, która ma kształt koła. „Nothing Really Matters” jako numer otwarcia to absolutny strzał w dziesiątkę. Piosenka powstała w czasach, kiedy Madonna rozliczała się ze swoją przeszłością, w której „me, myself and I” było jej celem, ścieżką i drogowskazem i co zostało przerwane za sprawą macierzyństwa. Podczas tego koncertu wydźwięk jest jednak inny. Madonna zostaje niejako „zaproszona” do świata dragu, by na tej scenie i w tej przestrzeni opowiedzieć swoją historię (do kwestii intra wykonywanego przez Boba The Drag Queen wrócę później). Wydaje mi się nieprzypadkowe, że główna scena przypomina nieco tarczę zegara, zaś Madonna dostaje się na scenę ruchem przeciwnym do biegu jego wskazówek, jakby cofając czas i już od pierwszej chwili dając do zrozumienia, że tym razem motywem przewodnim będzie retrospekcja. Piosenka może i jest wyborem bardzo nieoczywistym, jeśli chodzi o utwór otwierający, w końcu nigdy nie stała się hitem (choć oczekiwania wobec niej były ogromne), nigdy też Madonna nie wcieliła jej w koncertowy program, ale mimo to pozostała ona jednym z ulubionych utworów fanów. Trudno znaleźć w dyskografii Madonny inny utwór (może poza „Rebel Heart”), w którym tak dobitnie rozliczałaby się ona z przeszłością, bijąc się w pierś i przyznając do egoizmu. Nie wiem, co musiało się zmienić, możliwe, że perspektywa spotkania ze śmiercią wpłynęła na Madonnę, ale od początku ma się wrażenie, że jest jakaś inna. Bije od niej przyjazna energia. Koncerty sprawiają jej autentyczną przyjemność i oba show w Barcelonie pokazały, że nie będzie to gwiazda, która będzie się żegnać z publiką 5 pożegnalnymi trasami jak Tina czy Cher.

fot. Tomasz Wysocki

Świętująca czterdziestolecie pracy artystycznej Madonna wie, komu zawdzięcza swoją pozycję. Niesamowicie wzruszającym momentem jest ten, kiedy kieruje dłoń w stronę publiczności, wyśpiewując słowa „Everything’s changed / I’ll never be the same / Because of you” [„Wszystko się zmieniło / Nigdy już taka nie będę / To dzięki Wam”]. „Nothing Really Matters” to więc poniekąd czołówka programu, zapowiedź tego, co zobaczymy przez następne 2 godziny. To także moment, w którym wybucha niesamowita energia, którą koncert utrzymuje przez cały czas trwania. Powolny początek jest niczym odliczanie przed startem rakiety – czuć drzemiącą siłę, czuć jej nadchodzące uderzenie, a kiedy następuje ono wraz z pierwszym refrenem, publiczność zostaje przeniesiona do innego wymiaru. Czuć tu tę energię, która pchała Madonnę do przodu przez ostatnie 40 lat i która nadal jest jej motorem napędowym.

Choć cały koncert nie jest uporządkowany chronologicznie względem utworów, z pewnością widać w nim chronologię wcieleń Madonny. Ale nie są to wcielenia sztampowe, znane z obrazków z MTV, a raczej jej własne spojrzenie na siebie samą. Na początku swojej podróży Madonna zabiera nas tam, gdzie to wszystko się zaczęło – do Nowego Jorku z początku lat 80., gdy w metropolii tej kwitła przenikająca się kultura klubowa i punkowa, w której każdy dziwoląg i odmieniec pokroju dwudziestokilkuletniej, niepasującej nigdzie Madonny, znajdował swoją przestrzeń pełną wolności i braterstwa. „Everybody”, nomen omen, właśnie tę atmosferę oddaje razem z „Into The Groove” – piosenką zachęcającą do tego, aby „wyjść z kąta” i dać się ponieść zabawie.

fot. Paweł

Echa punkowej Madonny pobrzmiewają w „Burning Up”. I chociaż może się wydawać, że kolejna rockowa wersja tej piosenki, z akompaniamentem Madonny na gitarze elektrycznej, to już szczyt nudy, gwiazda zadbała o to, aby wytłumaczyć, dlaczego ma do tej piosenki słabość – bo jest to jeden z pierwszych, napisanych przez nią utworów i do dziś pamięta, jakie niesamowite uczucia towarzyszyły jej, gdy stała na scenie klubu CBGB’s, gdzie śpiewała „Burning Up” z gitarą w ręku. Wykonanie piosenki poprzedza chwila pogawędki z fanami, a artystce towarzyszy jej pierwszy sobowtór – wersja Madonny z okolic 1982 roku. Kiedy podczas koncertu przytuliła ją i powiedziała, że jest jej wdzięczna za tamten czas, dało się wyczuć pewien rodzaj nostalgii, tęsknoty Madonny za czasami, kiedy wszystko było dla niej prostsze.

fot. Tomasz Wysocki

„Open Your Heart” sprawnie wmontowano w ową klubową atmosferę, ale sam występ ma być chyba bardziej wywołujący miłe skojarzenia u fanów. Mamy tu bowiem nawiązania do teledysku – wyświetlane są obrazy Łempickiej i szyldy reklamowe peep show, powiewa też charakterystyczna niebieska kotara z klipu, a Madonna i tancerze znowu tańczą na krzesłach (a więc to typowe skojarzenie przywodzące na myśl klip oraz trasę „Blond Ambition”). Aranżacja jest bardzo zbliżona do albumowej, ale ma w sobie coś niezwykłego, co sprawia, że człowiek się wzrusza. Poczułem to, kiedy usłyszałem piosenkę na próbie, czekając w kolejce do wejścia na arenę.

fot. Paweł

Jest też ciekawy moment. Madonna i Bob odgrywają scenę inspirowaną reklamą MTV V.I.P. Contest z 2001 roku, w której Bob w roli ochroniarza z klubu wpuszcza do niego wszystkich oprócz piosenkarki. Dopiero po chwili wraz z jedną tancerką udaje jej się wejść. Warto wspomnieć, że w tym momencie na projekcji tła wyświetlana jest fasada klubu Paradise Garage, z charakterystycznym, neonowym logo. Jest to jeden z nowojorskich klubów, do którego Madonna często chadzała i w którym występowała na początku kariery.

fot. Tomasz Wysocki

Echa klubowej beztroski pobrzmiewają też w „Holiday”, jednak to, co jest najbardziej warte uwagi, to zakończenie. Jeden z tancerzy upada na podłogę, rozlega się coraz wolniejsze bicie serca, a głos Madonny wyśpiewujący tytułowe słowo zaczyna słabnąć. Wirująca tu nad podłogą kula dyskotekowa, która jeszcze przed chwilą była synonimem dobrej zabawy, teraz staje się okrutną ironią. Kiedy rozbrzmiewa fragment „In This Life”, atmosfera zmienia się na poważną. To echa gigantycznej epidemii AIDS, która zdziesiątkowała w latach 80. środowisko klubowe. W warstwie metaforycznej czuć więc tu gorzką refleksję – że skończyła się beztroska zabawa, a teraz trzeba ponieść tego konsekwencje.

fot. Krystian

Na szczęście Madonna nie chce moralizować odbiorców. Zamiast tego oddaje hołd „pięknym istotom”, które straciliśmy z powodu AIDS. Unosząc się nad głowami publiczności w latającej ramie, przygląda się ona twarzom zmarłych osób, z którymi się przyjaźniła (Martin Burgoyne, Christopher Flynn, Keith Harring), z którymi współpracowała (m.in. fotograf Herb Ritts, reżyser Howard Brookner, tancerz Gabriel Trupin), lub które w jakiś sposób znała (m.in. Freddie Mercury czy aktorka Cookie Mueller). Bardzo wymownie pokazano też rozprzestrzenianie się tej choroby – zdjęcia, najpierw pojedyncze, zaczynają się mnożyć: dwa, cztery, dwadzieścia kilka… Aż w końcu nie da się ich już policzyć, a ofiary stają się coraz bardziej bezimienne, co pokazuje, że AIDS to nie legendarna choroba, która zabrała kilku znanych i lubianych, ale realny problem, który nadal dotyczy każdego z nas. Był to moment, w którym trudno było powstrzymać łzy wzruszenia.

fot. Paweł

Jak pokazała historia, „Live To Tell” pięknie łączy się z „Like a Prayer”. Idąca w procesji na scenę główną Madonna, kiedy wiadomo było, jaka piosenka rozbrzmi za chwilę, to moment podniosłego napięcia. Wirująca na scenie głównej klatka, w której postaci przyjmowały pozy figur z barokowych kościołów, to surowy, ale bardzo efektowny element scenografii, ale też charakterystyczne dla Madonny łączenie religii i seksualności, bo w rolach „figur” występują roznegliżowani, muskularni mężczyźni.

fot. Paweł

Zarówno aranżacja (podbita elementami „Girl Gone Wild”, „Act of Contrition” oraz „Unholy” Sama Smitha i Kim Petras, ale w znacznym stopniu opierająca się na wersji z siedmiocalowego singla), jak i strój Madonny (czarna opończa z kapturem) nawiązywały do „Blond Ambition”. I był to z pewnością taki moment, który byli w stanie wychwycić fani, a który „nie-fanom” mógł się podobać przez poziom widowiskowości.

fot. Tomasz Wysocki

Jak interpretować ten moment? Osobiście czytam go jako kryzys wiary Madonny w latach 80., gdy obserwowała, jak jej przyjaciele jeden po drugim odchodzą.

fot. Krystian

Miłym zaskoczeniem był też ucharakteryzowany na Prince’a David (syn Madonny), który pod koniec piosenki wcielił się w kultowego artystę, odgrywając jego partie gitary, które nagrał incognito na „Like a Prayer”. To kolejny moment nostalgii za wielkimi nazwiskami, których nie ma pośród nas, a które były w jakiś sposób bliskie Madonnie.

Drugi akt show rozpoczynała „Erotica” w bokserskim anturażu. Bas na początku utworu wprowadza niesamowitą atmosferę, a przydymiona nieco scena i laserowe ringi przywodzą na myśl nie tylko czasy „Hard Candy” (swoją drogą przez sporą część tego aktu Madonna nosi identyczne buty jak na zdjęciach z sesji promujących tę płytę), ale też „The Girlie Show”. Zdecydowanie miłym zaskoczeniem jest również obecność partii z demo utworu (tzw. „You Thrill Me”), które do dziś nie ujrzało oficjalnie światła dziennego. Na początku piosenki Madonna zdejmuje kaptur swojego szlafroka. Kiedy tylko odsłoniła swoją burzę blond loków a la sesja z kultowej książki „Sex”, publiczność przeszył okrzyk zachwytu. Podczas drugiego koncertu w Barcelonie artystka miała w ustach… złoty ząb – atrybut Dity, jej alter ego z tamtych czasów. Zadziwia też dbałość Madonny o szczegóły – na kieszeni szlafroka, a także na paskach tancerzy widoczne jest logo jej albumu z 1992 roku – charakterystyczne, powykręcane, jakby niechlujnie napisane atramentem litery. Nigdy bym nie przypuszczał, że albumowe brzmienie „Erotiki”, które jest tak charakterystyczne i niepowtarzalne, pojawi się na koncercie i będzie się tak dobrze komponować z tym, co dzieje się na scenie.

fot. Tomasz Wysocki

Pojawienie się sobowtóra Madonny z „Blond Ambition” na tle smyczków z „Papa Don’t Preach” wywołało u publiczności żywą reakcję. Kolejnym mrugnięciem okiem do widzów było wplecenie w ten moment fragmentu choreografii z „Blond Ambition Tour”. Bardzo wymownie obie Madonny pod koniec instrumentalnego przerywnika kładły się koło siebie w objęciach, jakby Madonna dzisiaj w jakiś sposób uwielbiała tamto wcielenie samej siebie. Jak je scharakteryzować? Myślę, że najlepszym określeniem byłaby „prowokatorka”.

Zastanawiającym mnie momentem jest z kolei „Justify My Love”. Piosenka nie brzmi w całości, muzycznie słychać tam jedynie inspirację oryginałem, ale mimo to jest to ciekawy i pełen napięcia moment, który znowu ma chyba nawiązywać do „The Girlie Show” i sceny orgii oraz do czasów książki „Sex”. Madonna bowiem najpierw obserwuje wyginających się w sensualnych pozach tancerzy w cielistych strojach (sugerujących nagie ciała), a następnie wchodzi w sam środek wydarzeń. Wydaje mi się, że jest to moment, w którym dzisiejsza Madonna konfrontuje się z tamtą wersją siebie – nieustraszoną buntowniczką i wspomnianą prowokatorką. Wzrost jej poczucia niezwyciężenia w seksualnej rewolucji ma chyba podkreślać fragment „Fever” na końcu. Kulminacyjnym momentem jest „Hung Up” w którym poczucie „oderwania od rzeczywistości” zdaje się kluczowe – Madonna wymienia pieprzne uwagi z „dzwoniącą” do niej Tokischą, by chwilę później maszerować przez wybieg z koronkową opaską na oczach (motyw „oślepienia” własną brawurą?), całować się z tancerką, aż wreszcie wirować w rytm swojego wielkiego hitu pośród roznegliżowanych tancerek (które noszą identyczne spodnie jak Madonna w trzecim akcie koncertu „MDNA”, zaś ich czołganie się po wybiegu przywodzi na myśl „Confessions Tour”). Nie trzeba dodawać, że nawet bez warstwy symbolicznej moment ten podniósł całą publikę z krzeseł, nawet jeśli większość z niej i tak stała przez bite dwie godziny koncertu (Hiszpanie wiedzą jak się bawić!).

Kiedy „Hung Up” dobiega końca, Madonna i jej „koleżanki” zostają przykryte czymś na kształt czarnego welonu. Osobiście odczytuję to jako symbolikę niełaski, w jaką popadła Madonna po wydaniu książki „Sex”. Poniekąd przyznaje się ona do błędów, śpiewając „Bad Girl” – piosenkę o złej dziewczynie, która sypia z przypadkowymi mężczyznami, za dużo pije i pali, a do tego niszczy wszystkie relacje, w jakie wejdzie. Akompaniuje jej wówczas na fortepianie córka Mercy.

fot. Tomasz Wysocki

Wydaje się więc, że na ową seksualną rewolucję z początku lat 90. Madonna na łamach „The Celebration Tour” parzy nie tak, jak my – osoby z zewnątrz – przywykliśmy, ale przez pryzmat siebie samej. Żałuje nie dlatego, że omal zniszczyła swoją karierę, czy tego, że była krytykowana przez ludzi, ale dlatego, że seksualną rewolucję okupiła nieudanym życiem uczuciowym, w owym czasie pełnym krótkich i niewiele znaczących związków, którym nie dane było się rozwinąć. Być może to właśnie symbolizuje boks – związki podszyte nieustanną walką ego.

fot. Krystian

Druga część tego samego aktu rozpoczyna się dźwiękami „Up Down Suite”. To kolejny motyw muzyczny, którego nigdy nie spodziewałbym się usłyszeć podczas koncertu Madonny. Tym razem Madonna konfrontuje się z innym motywem – buntowniczki wobec status quo. „Vogue” ze słyszalnymi elementami „Break My Soul (The Queens Remix)” z repertuaru Beyonce przenosi nas na parkiet klubów, w których króluje tzw. subkultura ballroom. Jeśli oglądaliście serial „Pose” albo dokument „Paryż płonie”, z pewnością wiecie, o czym mowa – to miejsce narodzin vogueingu i niewidzialny punkt tzw. podziemia, który Madonna wyciągnęła na światło dzienne i uczyniła częścią popkultury za sprawą swojego hitu z 1990 roku. Wielokrotnie zarzucano jej, że „ukradła” vogueing subkulturze ballroom. Podczas tego koncertu odpiera więc te zarzuty i pokazuje, ile społeczność LGBTQ+ zawdzięcza jej. A warto podkreślić, że kiedy swoją premierę miał singiel „Vogue”, wszelka „inność” była na cenzurowanym i sam coming out mógł kosztować kogoś medialne życie (nawet pod koniec lat 90. coming out Ellen DeGeneres wywołał gigantyczną falę hejtu wobec jej osoby).

fot. Krystian

Jeśli więc była jeszcze jakaś wersja „Vogue”, która powinna się wydarzyć, to właśnie taka – zabierająca publiczność do absolutnych korzeni i uświadamiająca, skąd tak naprawdę Madonna czerpała inspiracje. I jeśli jest jakieś miejsce, gdzie Bob The Drag Queen dobrze się sprawdza, to właśnie to.

Warto wspomnieć też, że koncerty w Barcelonie to pierwsze, w jakich artystka założyła inny strój. Gorset od Gaultier, który nosi ona w tej części koncertu miał tym razem ramiączka i wykończony był srebrnymi lub kryształowymi cekinami, zamiast dotychczasowych czarnych.

fot. Krystian

A skoro już mowa o Bobie… Mam ambiwalentne uczucia co do jego obecności. Wykonywane przez niego koncertowe intro, w którym zapowiada Madonnę i streszcza jej historię przed przybyciem do Nowego Jorku pod koniec lat 70., w mojej ocenie nie psuje niczego (każdy robi dziś koncerty będące projekcjami wideo, więc jest to jakiś powiew świeżości), ale właściwie gdyby go nie było, sam wstęp by nic nie stracił. Jeśli już gdzieś Bob mógłby się dobrze sprawdzić ze swoim intro, to dopiero przed „Everybody”. Natomiast „Vogue” i Bob w roli hosta to już inny level i w połączeniu z całą otoczką ballroom moim zdaniem wypada świetnie, bo jest to jego naturalne środowisko.

Ciekawy jest też motyw z gośćmi na scenie, wraz z którymi oceniane są występy. Podczas koncertów w Barcelonie były to DJ-ka i producentka Arca (pierwszego dnia, kiedy była też supportem) oraz Úrsula Corberó, aktorka znana m.in. z serialu „Dom z papieru” (drugiego dnia). Możliwe, że w Europie, gdzie w większości na płycie znajdują się miejsca stojące, gośćmi Madonny są celebryci, ale niewykluczone, że kiedy trasa dotrze do Stanów, ekipa artystki „wyhaczy” z publiki kogoś, kto nie dostanie ataku histerii pod wpływem obecności Madonny na krześle obok. Na pewno nigdy nie zapomnę momentu, w którym Estere, córka Madonny, pojawiła się obok nas w trakcie pierwszego koncertu i na nawoływania z publiczności odpowiedziała wielkim, szczerym uśmiechem. Była po prostu urocza.

Wiele osób nie rozumie połączenia „Human Nature” i „Crazy For You”, które następują po „Vogue”. Przyznaję, że ja także początkowo nie rozumiałem go, ale odbiór na żywo utwierdził mnie w pewnej interpretacji. Podczas hitu z 1990 roku w tle wyświetlane są nagrania z parad równości, m.in. fragment „Truth or Dare”, do tego pojawiają się znane zdjęcia aktywistów i osobowości ważnych dla społeczności LGBTQ+. „Vogue” jest więc wezwaniem do wolności i to wcielenie Madonny realizuje motyw buntowniczki. Pokłosiem krytyki, jaka spadła na nią za tę postawę, jest „Human Nature” – identycznie jak w teledysku Madonna jest tam wiązana i zaciskana paskami przez dwóch strażników (tu widać inspirację słynnym artystycznym filmem krótkometrażowym #secretprojectrevolution z 2013 roku). Strażników tych przegania jednak sobowtór Madonny z teledysku „Human Nature”, który następnie zdejmuje z artystki zaciągnięte pętle. Konfrontując siebie samą z wcieleniem buntowniczki, Madonna wyznaje, że zwariowała na punkcie tamtej wersji siebie i to ona poniekąd ukształtowała ją taką, jaka jest dzisiaj. Bardzo wymowny jest krótki fragment, kiedy tańczą razem walca, po czym sobowtór wyrywa się i biegnie po wybiegu, a jego śladem podąża Madonna, jakby nieco słaba i poraniona krytyką. Symbolicznie więc to owo wcielenie buntowniczki prowadzi ją w kolejny etap życia.

Na końcu Madonna rzuca zapalniczkę, a scenę główną ogarniają płomienie. Być może symbolizuje to iskrę, którą Madonna rzuciła w latach 90. i która stała się zalążkiem wielkiego ognia w postaci silnych i świadomych siebie piosenkarek, które nie boją się zabierać głosu w ważnych sprawach? Możliwe. A może to też pokłosie nagłówków, które wówczas wyzywały Madonnę od szatanów, a ognie na scenie to symbol tej jej siły, w której środowiska religijne upatrywały wpływów ognia piekielnego? Najbardziej wymowny jest za to moment, w którym rozlega się głos Madonny mówiący, że zupełnie niczego nie żałuje.

Kiedyś Madonna powiedziała, że „The Beast Within” jest o tych rzeczach, które trzymamy w sobie i które mogą nas zabić, jeśli nie znajdą ujścia. „The Celebration Tour” to trzecia trasa koncertowa, podczas której ten niepozorny utwór powstały na kanwie cytatów z Apokalipsy pojawia się w koncertowej setliście. Tym razem widać tu inspiracje poprzednimi dwoma wersjami. Dziwnie było oglądać ten występ w dobie napiętej sytuacji na Bliskim Wschodzie…

fot. Paweł

„Die Another Day” to kolejny highlight tego koncertu. Choreografię stworzył Damien Jalet, który wie, jak tworzyć wyglądające efektownie majstersztyki, które w dodatku nie forsują zbytnio Madonny. Było to wprowadzenie w atmosferę westernu, ale w warstwie symbolicznej łączy się to z poprzednim aktem. Tym razem Madonna brzmi, jakby chciała pokazać środkowy palec wszystkim tym, którzy od 40 lat wieszczą jej koniec kariery.

Ciekawostka – podczas pierwszego koncertu w Barcelonie artystka wystąpiła w rozpuszczonych włosach, a podczas drugiego – miała je w tej części koncertu związane w dwa warkocze.

fot. Krystian

Identyczny wydźwięk ma tu także „Don’t Tell Me”, które co prawda jest momentem nieco komediowym i przerysowanym, ale być może przez to pokazującym powierzchowność argumentów rzucanych przez lata przeciwko Madonnie. Warte odnotowania jest także, że w „Don’t Tell Me” Madonnie towarzyszy druga z adoptowanych bliźniaczek – Stella (niestety pozostaje ona w medialnym cieniu swojej siostry bliźniaczki, która w „Vogue” kradnie show).

fot. Tomasz Wysocki

Jest tu także moment autorefleksji i nawiązania do śmierci matki. Madonna wykonuje „Mother and Father” w towarzystwie Davida. Od lat odnoszę wrażenie, że chociaż jest dobrą matką i kocha wszystkie swoje dzieci, to jednak to adoptowany syn jest dla niej dzieckiem szczególnym. Umieszczając na koncercie zdjęcia jego biologicznych rodziców obok swojej matki i ojca, pokazuje dwoistość natury Davida – wychowanego na Amerykanina, ale jednak pamiętającego o swoich malawijskich korzeniach. Piosenka ta ma w sobie duże pokłady żalu i bólu po stracie ukochanej matki i zdaje się, jakby Madonna dawała wyraz temu, że gdyby nie została półsierotą w wieku 5 lat, dziś prawdopodobnie byłaby kim innym, bo to śmierć matki uczyniła ją osobą wiecznie szukającą utraconej miłości.

fot. Paweł

Na pierwszym koncercie mieliśmy transparent z napisem „Poland Loves You”. Chociaż mój kolega twierdzi, że Madonna kiwnęła do nas głową w „Mother and Father”, ja osobiście tego nie pamiętam albo nie zauważyłem. Zwróciłem za to uwagę, że przechodzący obok nas David popatrzył na transparent i przeczytał go pod nosem. Napisowi zrobił wcześniej też zdjęcia Ricardo Gomes, ale czy gdzieś kiedyś ujrzą one światło dzienne… czas pokaże. Plotki mówią, że Ricardo planuje wydać książkę ze zdjęciami z trasy, podobną jak niegdyś wydał dwie Guy Oseary, więc może…

Cały koncert utrzymuje bardzo wysokie tempo, ale nie chodzi tu o tempo wykonywanych piosenek, ale o to, że cały czas na scenie dużo się dzieje. Właściwie dopiero cover „I Will Survive” – na przekór jego oryginalnej wersji – jest momentem, w którym show nieco zwalnia w kwestii atmosfery. Na scenie jest tylko Madonna i jej gitara. Śpiewa ona o tym, że wytrzyma wszystko, trochę jakby chciała powiedzieć, że śmierć matki ją zahartowała za młodu, więc teraz nie boi się niczego.

fot. Paweł

Momentem na pozór nieco wyrwanym z tematyki aktu jest „La Isla Bonita”. Przyznaję, że nie do końca rozumiałem obecność tego utworu akurat w tym miejscu, ale szersze spojrzenie, które przyniósł odbiór na żywo, uświadomiło mi, że nie chodzi tu o wymiar dosłowny ani nawiązanie do teledysku czy jakiegokolwiek odłamu latynoskiej kultury. Nawiasem mówiąc, „La Isla Bonita” na koncertach w Hiszpanii wywołała dziką euforię miejscowych fanów, czego nie zapomnę do końca życia. Tak czy inaczej, owa piękna wyspa staje się tu trochę ucieleśnieniem marzeń o utopijnym świecie pełnym miłości, szacunku, pokoju, o świecie wolnym od zła i nienawiści. Akt ten więc tematycznie prowadzi Madonnę ku kolejnej składowej jej życia – aktywizmowi. Dojrzała buntowniczka stała się nieustraszoną wojowniczką w imię wolności. „Don’t Cry For Me Argentina” w tej scenerii brzmi jak hymn, a artystce towarzyszy jej kolejny sobowtór – odziana w spodnie moro i beret wojowniczka z napisem „NO FEAR” na plecach i dwoma śladami na czole, przywodzącymi na myśl okładkę płyty „American Life”. Bardzo podoba mi się też projekcja w tle, na której widać rozmaitych buntowników historii. Szczególnie ciepło robi się na sercu, widząc twarz Sinead O’Connor, bo niegdyś Madonna naśmiewała się z niej, kiedy cały świat uznał Sinead za wariatkę (dziś już wiemy, że w kwestii nadużyć seksualnych duchownych miała rację i była pierwszą publiczną osobą, która odważyła się poruszyć ten temat). Cieszę się, że chociaż po śmierci Madonna oddała hołd tej ponadczasowej artystce.

Przerywnik na bazie „I Don’t Search I Find” pełen był archiwalnych materiałów z telewizyjnych wiadomości o Madonnie, jej wywiadów i wypowiedzi innych artystów na jej temat. Widzimy Cher nazywającą Madonnę wredną, jak również Arianę Grande i Beyonce mówiące o niej pozytywnie. Pojawiają się też elementy wypowiedzi Madonny z gali Grammy 2023, a także przemowy z Billboard Woman Of The Year z 2016 roku, gdy Madonna stwierdziła, że najbardziej kontrowersyjnym, co zrobiła, jest ciągłe trwanie wbrew oczekiwaniom ludzi, a to wszystko okraszone jest słowami takimi jak „odwaga” czy „sprzeciw”, co jest echem instalacji przygotowanej w 2021 roku z okazji Miesiąca Dumy w Nowym Jorku, gdy na Times Square wyświetlano wideo Madonny przygotowane razem z Ricardo Gomesem. W momencie „I found love” na ekranach pojawiają się zdjęcia niemal wszystkich facetów, z którymi związki i romanse przypisywano Madonnie niezależnie od tego, czy były prawdziwe czy nie. Długo rozmawialiśmy po koncercie, czy umieszczanie zdjęcia Michaela Jacksona obok Jellybeana czy Seana Penna to dobry pomysł, w końcu każdy wie, że „związek” pierwszej pary popu to bardziej znajomość, która urosła do rangi legendy, a nie realny związek, ale chyba należy tu wziąć pod uwagę to, że cały ten przerywnik jest nie tyle z punktu widzenia Madonny, co z perspektywy mediów, które na przestrzeni lat mówiły o niej wszystko i przypisywały jej romanse, w tym wiele nieprawdziwych. Całe to wideo to trochę artystyczny przegląd życiorysu Madonny, zakończony błyskawicznym montażem jej zdjęć i po raz ostatni pojawiającym się napisem „NO FEAR”. Później rozlega się efekt wyłączania telewizora, co symbolicznie odcina przeszłość od kolejnego wcielenia Madonny – dojrzałej, oświeconej artystki.

Pojawia się ona na scenie w prostych, rozpuszczonych włosach, ubrana w lustrzany strój będący trochę zbroją, a trochę futurystycznym kostiumem. Ponieważ lustro odbija promienie, strój ten może mieć symboliczny wymiar. Od tego etapu swojego życia Madonna ma pancerz, który pozwala jej odbijać wszystkie opinie o niej i lśnić blaskiem nawet, jeśli są one niepochlebne. W stroju tym śpiewa „Bedtime Story” – utwór o podróży do głębi samego siebie, do miejsca, w które nie sięga świadomość. Madonna leży na wielkiej, podnoszonej „kostce” na końcu środkowego wybiegu. Jest to z jednej strony nawiązanie do teledysku, w którym leży na futurystycznym stole operacyjnym, ale także do filmu „Mother of Creation” stworzonego w ramach współpracy z NFT. Wizualizacja przedstawia dziwną postać, wędrującą przez nieznaną rzeczywistość, wyglądającą trochę na świat baśni, a trochę na odległą i nieznaną planetę.

fot. Tomasz Wysocki

Następna piosenka – „Ray of Light” w aranżacji bazującej na singlowym „Sasha Ultraviolet Mix” śpiewana jest ponownie na latającej ramie, a dookoła Madonny rozbłyskują kolorowe lasery. Metaforycznie więc Madonna lewituje ponad wszelkimi opiniami na swój temat, bo po tym, co przeszła jako prowokatorka, buntowniczka i wojowniczka o wolność, niczego już się nie obawia. Jest świadoma siebie i swojej wartości zarówno jako artystka, jak i jako osoba i żadna negatywna opinia nie jest w stanie jej już zniszczyć.

fot. Tomasz Wysocki

Na ziemię wraca w „Rain”, piosence, która porównuje miłość do burzy i opadów, ale można odnieść wrażenie, że w kontekście całego show nie chodzi tu o miłość partnera, ale miłość fanów. „Nazwijcie mnie głupią, ale wiem, że to nieprawda” – śpiewa, a każdy, kto obserwuje ją wtedy na żywo, może odnieść wrażenie, że tkwi w niej wówczas jakaś magiczna siła. Ubrana – oprócz lustrzanej zbroi – także w powiewający, czarny płaszcz przywodzi na myśl nieco klip do „Frozen”. Zresztą, w tle oprócz ujęć deszczu widoczne są także sceny z tego teledysku. Wiele osób uważa, że hit z 1998 roku został właśnie przez ten utwór zastąpiony, co może być prawdą, ale nie rozpaczam z powodu tej zmiany. „Frozen” na przestrzeni lat Madonna wykonywała wiele razy. „Rain” – ostatnio 30 lat temu. Jest to też piosenka zamykająca ową „fabularną” część koncertu. Ale wracając jeszcze do kwestii garderoby – strój poruszany jest skierowanymi na Madonnę podmuchami powietrza z wiatraków. Nadyma się on niczym żagiel i można odnieść wrażenie, że ta dojrzała i dowartościowana Madonna metaforycznie nabiera wiatru w żagle, by trwać niezależnie od tego, co społeczeństwo o niej myśli i czego oczekuje.

fot. Tomasz Wysocki

Następujący po niej hołd dla Michaela Jacksona zaczyna serię nieco niezgrabnego zakończenia koncertu, które dość trudno wytłumaczyć. Obecność „Like a Virgin/Billie Jean” w tym miejscu wydaje się dosyć dziwna, może być ona dowodem na to, że ktoś tutaj coś kombinował z zakończeniem i to chyba na dość późnym etapie, bo wyszło naprawdę średnio. Wraz z innymi hołdami dla zmarłych, których jest sporo w tym koncercie, przerywnik ten powoduje nieco dziwne wrażenie, jakby Madonna chciała nam powiedzieć o swojej samotności na szczycie. Przypadkiem zapisała jej się tu też chyba inna prawda – że żyjemy w czasach, w których wielkie ikony odchodzą. I że kiedyś będziemy też świadkami jej końca…

Fragment „Give Me All Your Luvin'” wydaje się wpleciony tylko po to, żeby pokazać, że Madonna zagrała w „Ich własnej lidze”, oraz żeby tancerze w przebraniach Madonny z różnych okresów zdążyli się pojawić na scenie. A kiedy pojawia się na niej Madonna, ubrana w niebieskawy gorset i welon, by odśpiewać „Bitch I’m Madonna”, na scenie panuje lekki chaos, choć w pozytywnym znaczeniu. Samo wykonanie jest zabawne i naprawdę pasuje na finał, bo podkreśla, że Madonna ma wielki dorobek, ale też że nie traktuje go zbyt serio…

fot. Paweł

…ale już następujący później fragment „Celebration” psuje ten efekt, bo wygląda, jak wrzucony tylko po to, żeby utwór zaznaczył swoją obecność na trasie noszącej jego tytuł. Jeżeli chodziło o efekt napisów końcowych i podkładu, w rytm którego Madonna miałaby zejść ze sceny, to w porządku, ale generalnie psuje to efekt, bo koncert przez dwie godziny trzyma poziom i zamiast mieć efektowne zakończenie, wygląda jak nadmuchiwany balon, z którego ktoś wypuścił powietrze. Ale może chodziło o to, aby podkreślić, że historia Madonny jeszcze nie ma zakończenia? Nie wiem. Widziałem to zakończenie dwukrotnie na żywo i dwukrotnie miałem poczucie, że zabrakło mi mocnego pierd*lnięcia na koniec, które zawsze było domeną Madonny.

fot. Paweł

A jeśli już mowa o brakach… Zdaję sobie sprawę, że upchanie 40 lat dorobku w dwóch godzinach to rzecz niemożliwa do zrobienia i zawsze ktoś będzie niezadowolony. Przeżyję brak „Material Girl”, zwłaszcza że każdy fan wie, że Madonna niespecjalnie lubi ten kawałek. Nawet „Music” zredukowane do małego sampla w zakończeniu nie boli mnie tak jak brak innego kolosa – „Express Yourself”. Dlaczego? Bo ta piosenka stała się w pewien sposób życiowym mottem Madonny, któremu pozostała wierna. Myślę, że zakończenie w postaci tej piosenki, choćby w formie ostatecznego bisu, zrobione z godnym Królowej Popu rozmachem, mogłoby zmyć plamę dziwnego zakończenia.

fot. Krystian

Osobiście uważam, że śmieszne są zarzuty, jakoby Madonna „nie była już tą Madonną”. Zarzut, że kiedyś ruszała się więcej czy bardziej „dawała radę” (cokolwiek to znaczy), nieustannie mnie śmieszy, bo pokazuje oderwanie od rzeczywistości kogoś, kto takie recenzje wystawia. Po pierwsze, jeśli ktoś oczekuje od 65-latki, która ma endoprotezy stawów biodrowych i która nieomal umarła z powodu infekcji, takiej formy, jaką miała 20-30 lat temu, to najwyraźniej jest oderwany od rzeczywistości. Po drugie, to dość smutne, że pytanie „czy daje radę?” stawia się kobiecie, natomiast nikt nie kwestionuje formy osiemdziesięcioletniego Micka Jaggera. I po trzecie, krew mnie zalewa, kiedy słyszę opinie, że „czas na emeryturę” z ust osób, które skandują „wolność, równość, demokracja” i chodzą „afiszować się” na parady równości, ale 65-latkę najchętniej zepchnęłyby w niebyt, gdzie nie obrażałaby ich uczuć estetycznych. No sorry, ale jest to taki sam seksizm, jak okrzyki „baby do garów”, tylko że na ageism jest społeczne przyzwolenie, bo ten seksizm nosi białe rękawiczki. Co ja sadzę o formie Madonny? Szedłem na ten koncert przygotowany na to, że większość efektów będą robić za nią tancerze, a ona będzie sobie stać z mikrofonem. Faktycznie, tancerze robią większość roboty, ale nie mogę powiedzieć, że Madonna to staruszka z porcelany, która zaraz się potłucze przy najdrobniejszym ruchu. Dalej jest to „baba z krzepą”, która sporo się rusza, świetnie tańczy, ale która przede wszystkim kocha to, co robi i która dzieli się tą radością z innymi.

Z obu koncertów w Barcelonie nie zapomnę przede wszystkim niesamowitej atmosfery, a jak wiadomo – atmosferę tworzą ludzie. Na koncercie z 2 listopada po raz pierwszy oglądałem Madonnę na trybunach, ale nie miałem poczucia, że coś tracę. Po pierwsze dlatego, że show dzieje się w tak wielu miejscach, że nie ma jednego dobrego, a na trybunach widać wiele efektów, które umykają pod sceną. Po drugie – bo mogłem swobodnie wstać i się bawić, bez obawy, że ktoś będzie patrzył krzywo, albo – co gorsza – miał pretensje, że przeszkadzam. W Barcelonie nawet na trybunach publiczność stoi i bawi się przez cały czas trwania koncertu. Oczywiście, nie wszyscy, ale po raz pierwszy miałem poczucie, że na trybunach jest dobra impreza. Ale wspaniali ludzie byli wszędzie, począwszy od oczekiwania pod areną. No i… personalnie powiem, że zrzuciłem z siebie ciężar wielu lat, kiedy uściskaliśmy się pod sceną z Sanikiem, którego pewnie większość z Was kojarzy, ale szczegóły tego momentu zachowam dla siebie (kto wie, ten wie 😉 ). W każdym razie atmosferę budują ludzie i to właśnie oni są czynnikiem, po którym tak trudno wrócić do rzeczywistości, bo po prostu chciałoby się, by ta atmosfera trwała wiecznie.

fot. Krystian

2023 rok w świecie popu mija pod znakiem trzech wielkich tras koncertowych kultowych artystek z różnych pokoleń – Taylor Swift, Beyonce i Madonny. Kiedy zbliżał się pierwotny start trasy „The Celebration Tour”, w tabloidach zaroiło się od artykułów porównujących te artystki. Nie chcę po raz kolejny poruszać rzeczy oczywistych, czyli jak bardzo seksistowskie jest stawianie jednej kobiety przeciwko drugiej, ale chciałbym podkreślić coś, co je różni i co jest ogromną zaletą Madonny. Chodzi o dorobek. „The Celebration Tour” od początku do końca krzyczy, że Madonna swoim artystycznym życiorysem mogłaby obdzielić 3 albo i więcej artystek. To nie jest próba „pożarcia konkurencji”, ale wystawienie na witrynę najlepszego towaru, a jest nim ponadczasowy dorobek Madonny, mający gigantyczny udział w kształtowaniu popkultury.

Po pierwszym koncercie hiszpański „El Pais” nazwał Madonnę „la reina madre del pop” – „Królowa matka popu”. I wydaje mi się, że trudno znaleźć lepsze określenie na nią w tym momencie życia. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy jest ono słuszne, myślę, że „The Celebratrion Tour” może mu się pomóc ich pozbyć. W świecie sezonowych gwiazdek i artystek, które podkreślają, ile zawdzięczają Madonnie, jej najnowsze show to exegi monumentum gwiazdy.

Krystian

Za udostępnienie zdjęć dziękuję Tomkowi i Pawłowi <3